Выбрать главу

Jesteśmy więc na sali sejmowej, 28 kwietnia 1990 roku, trwa debata nad projektem upaństwowienia majątku byłej PZPR i na sejmowej trybunie staje poseł OKP, Adam Michnik. Wygłasza z niej improwizowaną, pełną pasji mowę, która okaże się jednym z ważniejszych punktów debaty publicznej po roku 1989. Sam Michnik zresztą od razu ją za taką uznaje, bo dwa dni później mowę tę przedrukowuje „Gazeta Wyborcza”, opatrując ją tytułem – arcymichnikowym! – „Nie będę walczyć bronią nienawiści”.

* * *

Od razu, kiedy tylko zacząłem gromadzić pierwsze notatki do tej książki, stanął przede mną problem, jak wiele cytować z Michnika, na ile konkretnie wdawać się w polemiki z jego tekstami. Materiału do takich polemik byłoby bardzo dużo. Właściwie można by cytatami rozmaitych publicystycznych wystąpień Michnika oraz krytycznymi komentarzami do nich wypełnić całe opasłe tomiszcze. Tylko że lektura takiego tomiszcza byłaby równie nudna, jak czytanie kolejnych książek redaktora naczelnego „Wyborczej”, i zapewne znalazłoby się do tej pracy równie niewielu chętnych. A o wsparcie finansowe z Ministerstwa Kultury nie mam zamiaru się ubiegać.

Przyjąłem więc zasadę, że będę cytował tylko tyle, ile jest niezbędne. Zainteresowani całością tekstów (jeśli takowi się znajdą, choć wątpię) bez trudu znajdą je sami. Wystąpienie, o którym tu mowa, potraktuję wyjątkowo obszernym omówieniem z uwagi na jego szczególną rolę w historii owej choroby umysłowej, nazywanej tutaj michnikowszczyzną.

Zaczyna je poseł Michnik od sprawy rent i emerytur – bo akurat kwestie majątku byłej PZPR oraz nowej ustawy emerytalno-rentowej omawiano dzień po dniu. Nawiasem mówiąc, podczas dyskusji o emeryturach i rentach poseł Michnik, wespół z Jackiem Kuroniem, bardzo aktywnie (i skutecznie) bronił byłych funkcjonariuszy przed próbą odebrania im emerytalnych przywilejów.

Zwróćcie Państwo uwagę: chodziło o odebranie PRZYWILEJÓW. Nikt nie postulował, by aparatczykom, milicjantom czy ubekom zabrać emerytury w ogóle – a tylko, by zrównać je z innymi. Nikt nie chciał, żeby ich traktowano gorzej niż pozostałych obywateli – a tylko, by zaczęto ich traktować tak samo. Postulowano jedynie zerwanie z reżimową zasadą, według której ludzie władzy wynagradzani byli emeryturami znacznie wyższymi niż ci, którzy przepracowali życie uczciwie i nie wysługiwali się komunie. Postulowano likwidację jednego z tych przywilejów, który mieszkańców państwa rzekomej „sprawiedliwości społecznej” dzielił na lepszych i gorszych – a więc postulowano powrót do tego, co stanowi cywilizacyjny standard.

Ale teraz, wracając do tamtej dyskusji, Michnik nie wspomina o meritum sprawy. Przypomina tylko głosy bo i takie się w niej odezwały, głównie ze strony działaczy reżimowego OPZZ – domagające się radykalnego podniesienia wypłacanych rent i emerytur od zaraz. Bez trudu wykazując, że takie żądania, nieliczące się z realnymi możliwościami ledwie zipiącego państwa, są nieodpowiedzialne, stawia je na jednej płaszczyźnie z żądaniem nacjonalizacji mienia po PZPR stwierdzeniem, że w jednym i drugim nie chodzi o prawo, ale o zdobycie taniej popularności. „To podoba się ludziom… Jest to klasyczny zastępczy konflikt. Jest to klasyczny sposób zdobywania dla siebie popularności tam, gdzie o tę popularność jest trudno”.

Odnotujmy tę retoryczną sztuczkę, jedną z tych, którą Michnik i jego totumfaccy będą stosować z zamiłowaniem przez wiele lat. Na zdrowy rozum – cóż niby ma piernik do wiatraka? Populistyczne żądanie posła X z OPZZ, żeby od zaraz podnieść wszystkie emerytury i renty dwukrotnie, z żądaniem posła Y z OKP, żeby odebrać postkomunistom nieprawnie zgromadzony majątek, w oczywisty sposób nie mają przecież ze sobą nic wspólnego. Ale to nieważne. Ważne, że porównanie z tym pierwszym od razu skutecznie deprecjonuje tego drugiego. Nie sposób zliczyć, ile razy w ten prosty sposób będzie zniesławiać „Gazeta Wyborcza” polityków czy publicystów, którzy czymś się jej narażą. Jeśli ktoś, powiedzmy, zaprotestuje przeciwko nazywaniu Auschwitz „polskim obozem śmierci”, to dyżurny moralista „Gazety Wyborczej” odpowie w jednym tekście jemu i Bernardowi Tejkowskiemu, głoszącemu, że Żydzi są wszędzie i zajadle knują przeciwko Polsce. Jeśli kto inny skrytykuje zbyt ślamazarnie prowadzone reformy gospodarcze, ta sama gazeta wymieni go w artykule dającym zbiorowo odpór krytykom Leszka Balcerowicza, na konkretnym przykładzie poglądów senatora bredzącego o masońskim spisku, mającym na celu zniszczenie naszego kraju, i o „wrogach Polski, panach Jeffreyu i Sachsie”.

„Gdybym ja, poseł, występując wczoraj, optował za podwyższeniem rent i emerytur i obniżeniem wieku emerytalnego, podobałoby się to moim wyborcom. I gdybym dziś przemawiał za całkowitą likwidacją majątku po byłej PZPR – też spodobałbym się moim wyborcom”, konkluduje Michnik. Po tej ekspozycji sytuacja jest jasna, przynajmniej z punktu widzenia etyki. Z jednej strony populiści, którzy szukają łatwej popularności, z drugiej – Michnik, który na takie pokusy nie idzie.

Czas na kolejną retoryczną sztuczkę, również ze stałego Michnikowego repertuaru: „Co tyczy się rzeczywiście wstrząsających przykładów, o których mówili koledzy posłowie: jestem zdania, że w każdej konkretnej sprawie powinna być otwarta droga do sprawiedliwości. Natomiast jednym aktem nacjonalizując ten majątek, my tę właśnie drogę blokujemy”.

Przypomina mi się, gdy to cytuję, czytana w dzieciństwie powieść, w której stary oszust wyjaśniał młodemu, że aby ukraść z kościelnej tacy talara, trzeba najpierw rzucić na nią denara. Deklarowanie się ogólnie po stronie tej właśnie idei, którą zwalcza, powtarza się w polemikach Michnika i jego ludzi regularnie. Oczywiście, komunistyczne zbrodnie trzeba rozliczyć, oznajmia Michnik, by potem na czterech pełnych kolumnach mnożyć trudności, które to uniemożliwiają, etyczne wątpliwości i argumenty praktyczne przeciwko takiemu rozliczeniu przemawiające. Ludzie, którzy dopuszczali się nieprawości, powinni zostać ukarani, oznajmia na wstępie – ale… I po tym „ale” zajmuje się przez cały tekst już tylko wzywaniem na wszelkie możliwe sposoby, aby prób ich karania zaprzestać.

Jacek Kuroń, mistrz i przyjaciel Michnika, podobną zasadę ujął w głośnym później powiedzonku o stadzie mustangów. Stada mustangów, miał powiedzieć, nie można zatrzymać, stając mu na drodze – trzeba zręcznie wskoczyć jak największemu mustangowi na kark, i pędząc wraz z całym stadem, z wolna, od środka, zmieniać kierunek, w którym ono biegnie. Widziano w tym powiedzonku metaforę strategii politycznej, jaką grupa Kuronia i Michnika zastosowała wobec „Solidarności”. Ale oddaje ono także szerszą, nie tylko polityczną filozofię działania „lewicy laickiej”; w minionym piętnastoleciu zaznaczyła ona zresztą wyraźnie istotną mentalną odmienność pomiędzy ludźmi michnikowszczyzny a tak zwaną niepodległościową centroprawicą. Podczas gdy pierwsi stale kombinowali, gdzie by tu się jeszcze wkręcić i co przestroić na swoją modłę, główną troską tych drugich było, od kogo by się tu jeszcze demonstracyjnie odciąć i kogo pryncypialnie potępić.

„Wstrząsającym przykładom” niesprawiedliwości, podawanym przez goniących za tanim poklaskiem przeciwników, zaprzeczyć w oczy nie sposób i poseł ziemi bytomskiej nawet tego nie próbuje. Bierze je w nawias, i gdyby był mówcą mniej w retoryce wyćwiczonym, odsunąłby po prostu na bok: wymierzeniem sprawiedliwości… – przepraszam, nasz mówca wspomina tylko, arcyostrożnie, o „otwarciu drogi” do sprawiedliwości – w konkretnych sprawach zajmiemy się osobno. Ale Michnik poczyna sobie sprytniej. Oto, oznajmia, że właśnie nacjonalizując majątek po byłej PZPR ową drogę do sprawiedliwości zamykamy.

Dlaczego?

A bo tak.

Michnik nie fatyguje się, żeby swą zdumiewającą tezę jakoś uargumentować. Po prostu, istnienie „jednego aktu”, jeśliby prawodawca taki przyjął, zamyka drogę do rozwiązań szczegółowych. Tak Michnik mówi i musicie mu wierzyć. Po pierwsze dlatego, że jeśli nie wierzycie, to jesteście po stronie prymitywnego populizmu, przeciwko szlachetnej wielkoduszności – to już zostało wyjaśnione na wstępie i zostanie jeszcze dobitniej wykazane za chwilę.

A po drugie dlatego, że jeśli nie uwierzycie i zaczniecie sprawę brać na rozum, dojdziecie nieuchronnie do wniosków zdumiewających. Jeśli „jednym aktem nacjonalizując” majątek PZPR zamyka się drogę do sprawiedliwego osądzenia nieboszczki Kompartii, to, logicznie, na przykład, przyjmując jedną ustawą kodeks karny, zamyka się drogę do wymierzenia sprawiedliwości wszelkiej maści złodziejom, bandytom i oszustom. To znaczy, że zamiast jedną ustawą wprowadzać zasadę, iż, dajmy na to, kto działając umyślnie w zamiarze osiągnięcia zysku pozbawia kogoś innego życia, podlega karze pozbawienia wolności od 10 lat do dożywocia, powinniśmy każdą sprawę każdego konkretnego zbrodniarza traktować osobno, i otwierać mu drogę do sprawiedliwości – w oparciu o Bóg jeden raczy wiedzieć co.

To znaczy, dojdziecie wtedy do jedynego logicznie możliwego wniosku, że Adam Michnik po prostu bredzi.

Ale może bredzi szczerze, spyta ktoś. Może naprawdę uważa, że jedną ustawą nie można załatwić spraw skomplikowanych, że to by było za proste… Wątpię, by takie pytanie padło, ale na wszelki wypadek wspomnijmy, że jeszcze w tym samym roku 1990, w numerze „Gazety Wyborczej” z 13 grudnia, Adam Michnik zaapeluje o uchwalenie – oczywiście, że „jednym aktem”, bo jakże by inaczej – ustawy o abolicji dla winnych wprowadzenia stanu wojennego… pardon, dla „architektów” stanu wojennego. Michnikowszczyzna już wtedy nie może wykrztusić w tym kontekście słowa „winni” czy „odpowiedzialni”, musi dokonywać leksykalnych łamańców, jakby stan wojenny był pałacem. Jeśli nacjonalizacja majątku byłej PZPR miała zamknąć drogę do sprawiedliwości w konkretnych wypadkach, to czyż abolicja, przyjęta zanim nawet rozpoczęto jakieś poważniejsze badania archiwów, nie zamknęłaby drogi do sprawiedliwości w tysiącach konkretnych spraw z tego okresu?