Выбрать главу

Ale oczywiście nikt się tym kamuflażem nie przejmował. I oto nagle, po roku 1989, już w wolnej Polsce, były więzień polityczny i były członek KOR traktuje tę propagandę poważnie, tak, jakby za czasów peerelu dążenie do całkowitego wyeliminowania z życia publicznego PZPR (bo przecież nie chodzi tu o fizyczną likwidację członków tej partii, tylko o „likwidację” polityczną) rzeczywiście było czymś złym. Tak złym, że podejrzenie, iż komuniści mogli mieć rację, najgłębiej Michnika zasmuca. Nie, nie po to istniała opozycja, nie po to się w nią angażowaliśmy, żeby komunistów odsunąć od władzy, ale po to, żeby w lepszej Polsce dla wszystkich, także dla nich, znalazło się miejsce.

Niejednemu działaczowi antykomunistycznej opozycji – a szczerze mówiąc, poza grupą współpracowników i przyjaciół Michnika, każdemu – na taki tekst musiała ze zdumienia opaść szczęka. Bo oto wyszło na to, że cały antykomunizm przed Okrągłym Stołem był zwykłą lipą. Że krzyczano „precz z komuną”, ale naprawdę znaczyło to tylko, żeby komuna trochę się posunęła i dopuściła krzyczących do współpracy.

Oto ten „dobry” antykomunizm, „niejaskiniowy”. Antykomunizm zakładający otwarcie na komunistów, współpracę z nimi, a w tym konkretnym przypadku – obronę ich przywilejów majątkowych przed niesłusznymi roszczeniami takich, którzy by chcieli z peerelem zerwać całkowicie.

Czyli nie żaden „antykomunizm”, tylko, mówiąc językiem niezakłamanym, kolaboracja. O tyle szczególna, że niewymuszona, jak to w peerelu bywało – weźmy jako przykłady choćby taki „Pax”, Koło Poselskie „Znak” albo utworzoną przez Jaruzela w 1986 roku Radę Konsultacyjną – przekonaniem, że w obliczu sowieckiej przemocy i ustaleń z Jałty trzeba się jakoś z reżimem dogadać, żeby jak najwięcej, ile się da, dla Polski ocalić.

Tym razem propozycja współpracy złożona zostaje komunistom przetrąconym, i przede wszystkim – pozbawionym decydującego dotychczas o wszystkim wsparcia „Wielkiego Brata”. Adam Michnik – sądząc, że czyni to z pozycji siły – wyciąga do komunistów rękę nie dlatego, że stoi za nimi kilkadziesiąt sowieckich dywizji, niezliczone głowice atomowe i cały powojenny podział świata, w którym zwycięskie mocarstwa raczyły potraktować naiwnych Polaczków jako nawóz dla hodowanej wspólnie ze zbrodniarzami z Kremla roślinki Światowego Pokoju. Wyciąga do nich rękę, aby ich podnieść, pomóc się pozbierać, ochronić i uratować przed zepchnięciem ze sceny politycznej wolnej Polski. Poświęci temu kilka następnych lat gorączkowej aktywności.

Dlaczego to robi? Po szesnastu latach nietrudno na to pytanie odpowiedzieć. Ale w swoim sejmowym wystąpieniu z 28 kwietnia 1990 roku Michnik mówi tylko: „idzie mi tutaj o zasady”.

I powtarza raz jeszcze: „idzie mi o etykę polityczną. Idzie mi o tę etykę dlatego, że słyszałem wczoraj i dziś głosy nasycone nienawiścią”.

Po prostu – on, Michnik, nie będzie walczyć bronią nienawiści. On nienawiść odrzuca. Tak, jak kiedyś z pozycji moralnych rzucał wyzwanie reżimowi, wiedząc, że zapłaci za to prześladowaniami i więzieniem, jak kiedyś w imię racji etycznych nie wahał się w oczy (no, bez przesady – listownie, niemniej nader pryncypialnie) nawsadzać samemu generałowi Kiszczakowi, siedząc u niego w więzieniu, tak oto, w imię tych samych etycznych racji, idzie na kolejną wojnę – przeciwko nienawiści. Przeciwko „jaskiniowemu antykomunizmowi”, którego się boi. Zwróćcie Państwo uwagę na to ciągłe podkreślanie odczuwanego strachu. Jakże znakomicie ustawia to retorycznie sytuację. Od razu znika obraz rzeczywistości -że Michnik staje po stronie tych, którzy w OKP rozdają karty, przeciwko tym, którzy się w nim nie liczą, że dysponent najpotężniejszej propagandowej tuby owego czasu miażdży oskarżeniami o podłość tych, którzy nie mają głosu, że staje po stronie posiadaczy i dysponentów nieograniczonej kasy, przeciwko, z przeproszeniem, gołodupcom, których jeszcze długo nie stać będzie nawet na porządny powielacz, na którym mogliby rozpowszechniać swoje jaskiniowe pomruki.

Adam Michnik boi się, i to ten strach zmusza go, by stanął, samemu nad tą koniecznością bardzo bolejąc, przeciwko mrocznej, potężnej sile – nienawiści.

Jakież to dla michnikowszczyzny charakterystyczne!

Zresztą, całe to przemówienie jest właśnie bardzo charakterystyczne. I dlatego pozwoliłem sobie tak długo zajmować nim uwagę Czytelnika. Bo nie było to wcale pierwsze wystąpienie Michnika w obronie komunistów, nie był to pierwszy atak na byłych kolegów i opozycji, którzy nagle stali się jego śmiertelnymi wrogami. Nie był to publiczny debiut „nowego Michnika”, który już wcześniej zdołał wprawić w zdumienie wielu takich, co znając legendę Michnika – dynamitarda, uważali go za zaciekłego wroga komunizmu. Słowem, nie była to inauguracja michnikowszczyzny. Ale była to, niejako, michnikowszczyzna w pigułce. Było w tym sejmowym przemówieniu wszystko, co dla niej najbardziej typowe – i w warstwie meritum, i w stylu.

Właśnie dlatego warto było ten „zapis choroby” zacząć właśnie od niego.

A na zakończenie Michnik szarżuje już na całego:

„I chcę powiedzieć jeszcze, że nie jestem i nie chcę być adwokatem PZPR i tego, co z PZPR zostało”.

Paradne! Oto przez wiele minut poseł Adam Michnik bronił PZPR i tego, co z PZPR zostało – i na koniec powiada, że wcale jej nie broni i nie zamierza tego robić.

A potem przez wiele lat przy każdej możliwej okazji, z godnym lepszej sprawy uporem i zapałem, robił właśnie, ni mniej, ni więcej, tylko za adwokata PZPR i tego co z niej zostało.

Niejaki major (pisałem już o nim w „Polactwie”, ale tak tutaj ta anegdota pasuje, że muszę ją powtórzyć), komendant Szkoły Podchorążych Rezerwy, w której przyszło mi w roku 1988 odwalać „zaszczytny obowiązek obrony ludowej ojczyzny”, zapadł w mojej pamięci zdaniem z porannego apelu, po tym, jak jeden – słownie jeden – podchorąży uchlawszy się dostał małpy i nieco zdemolował obiekt. „Za karę cała szkoła w nadchodzącym miesiącu nie dostanie przepustek”, oznajmił, i na jednym oddechu dodał: „I nie jest to żadna odpowiedzialność zbiorowa!”.

Nie, oczywiście. Jak się stu chłopa karze za pijaństwo jednego, to absolutnie nie jest to odpowiedzialność zbiorowa. Jak ktoś broni członków byłej PZPR przed utratą przywilejów, jakie im zaprzedanie się czerwonej mafii przyniosło, to wcale nie jest adwokatem tego, co z PZPR zostało. A za rzeczy pozostawione w szatni szatniarz nie odpowiada.

W każdym cywilizowanym kraju kogoś, kto by się posługiwał tego rodzaju argumentacją, zbyto by wzruszeniem ramion, a może nawet odesłano na leczenie psychiatryczne. Ale nie w kraju, po którym przejechał się walec komunizmu, i którego elity przez pół wieku, mozolnie, to kijem, to marchewką, przyuczano i wdrażano do sztuki dwójmyślenia.

Jak nazywały się państwa komunistyczne? Przypomnę: nazywały się „demokracjami ludowymi”. Pomińmy, że to nonsensowna tautologia; przede wszystkim było to najbezczelniejsze w świecie kłamstwo. Ale w komunizmie wszystko było takim właśnie kłamstwem, i kto miał szczęście w nim nie żyć, nigdy nie zrozumie, do jakiego stopnia zakłamano w nim znaczenia słów. Komuniści nazywali się „siłami demokratycznymi” – w odróżnieniu od imperialistów, a w napadach ostrzejszej retoryki faszystów, czyli wyznawców wszystkich nurtów politycznych mieszczących się w prawdziwej demokracji. Komuniści nie budowali w Polsce komunizmu, skądże znowu, ani nawet socjalizmu – oni tu budowali właśnie „Polskę demokratyczną”, w przeciwieństwie do przedwojennej Polski sanacyjnej. Kiedy pod koniec lat czterdziestych niszczono po kolei wszystkie niezależne od reżimu organizacje, „jednocząc” je przymusowo pod zarządem Partii, i to także nazywało się „demokratyzacją”. Kiedy Jaruzelski rzucił czołgi, by zmiażdżyć próbę upomnienia się o wolność dla Polski, nie mówił, że broni komunizmu, tylko niepodległości. Zbrojąc się na potęgę i kreśląc plany nagłego, zmasowanego ataku na zachodnią Europę, komuniści „walczyli o pokój”. Walka o pokój wymierzona była głównie w zagrożenie atomowe – jego likwidacji służyć miało użycie w tym ataku z zaskoczenia setek głowic jądrowych różnej siły, uprzedzające ruch wojsk i otwierające dla nich dogodne do przejścia pogorzeliska. Kiedy generał Kiszczak nagradzał pracowników resortu, którzy spreparowali lipne dowody, jakoby Grzegorza Przemyka pobili śmiertelnie sanitariusze, a nie milicjanci, to nagradzał ich za „zasługi dla pełnego ujawnienia prawdy” o tym zdarzeniu.

Napisałem na wstępie tego rozdziału, że w roku 1990 „pewne rzeczy były oczywiste”. Powinienem oczywiście dodać – dla niektórych. Dla wtajemniczonych. Tych, którzy chcieli wiedzieć, którzy nie poddawali się powszechnemu zakłamaniu, szukali słów prawdziwych. Teraz przyszedł moment, żeby przywrócić słowom ich prawdziwe znaczenia. Żeby odkłamać polszczyznę potoczną, i tę używaną w mediach, i tę rozbrzmiewającą w biurach, sklepach i fabrykach. Sprawić, że niewola będzie nazywana niewolą, kradzież kradzieżą, a draństwo draństwem, że znikną z języka rozmaite komunistyczne potworki, w rodzaju „wypadków grudniowych” czy „wydarzeń radomskich”.

To się nie stało. Zamiast uzdrowienia języka publicznej debaty przyszła michnikowszczyzna i zrobiła to samo, tylko po nowemu. Postulat postawienia przestępców przed sądem stał się „polowaniem na czarownice”. Sprawiedliwość – zemstą, a domaganie się jej – nienawiścią. Gniew – frustracją. Próby tworzenia normalnego systemu partyjnego i żądanie wolnej dyskusji, prawa do sporu, bez którego o wolności i demokracji mowy być nie może, nazwano „polskim piekłem”. A biurokratyczny, przeregulowany system gospodarczy, niedający obywatelom równych praw ani swobody realizowania swych pomysłów – „dzikim kapitalizmem”.