– Wtedy, mistrzu Ritter, szepnę niby nieopatrznie w kilka uszu, że jesteście agentem Inkwizytorium. I to niezwykle pomocnym agentem…
O dziwo, roześmiał się i nawet klepnął w kolano. Ale potem spojrzał na mnie wzrokiem już nieco zasępionym. Widać dotarło do niego, że taką plotkę mogę puścić w każdej chwili, i ciężko mu będzie się z niej wytłumaczyć, zważywszy fakt, ile razy widywano nas razem. Taki to już, niestety, był nasz świat, że informatorzy Świętego Officjum nie mogli się chlubić swą wszak pożyteczną misją, lecz owe zaszczytne powołanie musieli głęboko skrywać. Mogłem nad tym faktem ubolewać, ale nie mogłem go nie wykorzystać.
– Dobrze – rzekł niechętnie, bo w końcu jaki miał wybór. – Lecz zgadzam się tylko dlatego, że darzę was trudnym do wytłumaczenia afektem… Ale – uniósł wskazujący palec – najjaśniejszemu cesarzowi będzie chłodno bez brata bliźniaka.
– Dostaniecie drugą monetę, jak wskażecie mi Pimkego. Od której oberży zaczniemy?
– Dwie monety – sprostował szybko. – A zaczniemy od „Linoskoczka” – dodał, pocierając górną wargę.
– Największe szanse, że tam będzie?
– Nieee. – Przeciągnął z filuternym uśmieszkiem. Jak widać, humor mu wracał całkiem szybko. – Tam warzą najlepsze piwo!
Włożył monetę do mieszka za pasem i zarzucił płaszcz na ramię.
– No, a już myślałem, że przesiedzę noc w smutnej samotności – powiedział zadowolony z siebie. – Tylko błagam was: nie wydacie mnie? Że to ja?
– Jak myślicie, panie Ritter, ilu ludzi byłoby łaskawych służyć mi pomocą, gdybym rozpowiadał po gospodach, komu zawdzięczam informacje?
– Też racja. – Dopił resztę wina już z butelki i odsapnął głęboko.
– A nie zastanawialiście się, panie Madderdin, dlaczego Loebe tak późno się do was zgłosił? – zapytał, odwracając się na progu. – To już drugi tydzień mija, jak Ilonka zniknęła.
– Zapewne byłem dla niego złem koniecznym. – Wzruszyłem ramionami. – Kiedy już wyczerpał wszystkie inne możliwości…
– Ja zaraz bym o was pomyślał.
– Dziękuję, Heinz. Chodźmy już.
W końcu trafiliśmy do „Cycatej Figlarki”, a ponieważ była ona trzecią gospodą, którą odwiedziliśmy, Ritter miał już nieźle w czubie (koniecznie chciał się bić z jakimiś szlachcicami i tylko moje odwołanie się do powagi Świętego Officjum zapobiegło awanturze). Nazwa połączonego z zajazdem szynku pochodziła od ogromnego szyldu, przedstawiającego szeroko uśmiechniętą dziewoję z wielkimi, kiepsko skrytymi piersiami. Z tego, co wiedziałem, straż biskupia usiłowała wymóc na właścicielu zamalowanie tych piersi, ale jakoś wykpił się z całej sprawy i wielgachny, niemal obnażony biust pozostał na swoim miejscu.
Historia nazw gospód, szynków, tawern, oberży i zajazdów zawsze budziła moje zainteresowanie. Czasami były to proste skojarzenia: ot, namalowano szyld z rosłą dziewuchą, to i powstała „Cycata Figlarka”. Ale na przykład nazwa „Pod Linoskoczkiem” wzięła się stąd, że pewien cyrkowiec rozwiesił swą linę właśnie tuż obok karczmy (która nosiła jeszcze wtedy swojską nazwę „U Czerwonego Nochala”) i celnie trafiony jabłkiem przez kogoś z publiczności, fiknął na ziemię, łamiąc sobie kark. Co wzbudziło słuszną radość gawiedzi, a właścicielowi nasunęło pomysł, by ten szczęśliwy traf wykorzystać do zmiany nazwy.
Czasem nazwy gospód mogłyby też zmylić co bardziej prostodusznego obserwatora. Chociażby taka „Pod Rozjuszonym Lwem” nie wzięła miana po drapieżnej zamorskiej bestii, lecz po panu baronie Sapindze, który pieczętował się czerwonym lwem na białym polu, a miał zwyczaj niszczyć w alkoholowym upojeniu każdy zajazd, w którym się właśnie znalazł. Właściciele zresztą nie byli temu niechętni, gdyż pan baron miał mieszek równie ciężki jak pomyślunek i sowicie wynagradzał straty.
Tak czy inaczej, na Aloisa Pimke natknęliśmy się właśnie w „Cycatej Figlarce”, gdzie w chwili naszego przybycia wymiotował pod stół, co jego kompanom nie zdawało się czynić specjalnej różnicy. Oberża była zatłoczona do granic możliwości i na wskroś przesiąknięta fetorem, w którym mieszało się wszystko: smród przypalonych potraw, odór wymiocin i rozlanego piwa oraz zapoconych ciał i niepranej odzieży. Moje nieszczęsne nozdrza zostały porażone od samego progu, ale westchnąłem tylko, gdyż musiałem przecież zarobić na honorarium od Loebego. Zresztą z doświadczenia wiedziałem, że nawet najczulsze powonienie jakoś się w końcu przyzwyczaja do odrażających zapachów i człowiek może wytrzymać, nawet kiedy go zanurzyć w świńskiej gnojówce (oczywiście, jeśli się nie zachłyśnie). Ach, biedny Mordimerze, czego nie musisz znieść, by zarobić na kubeczek wody i pajdkę chleba?
– To ja już idę! – wrzasnął mi w ucho Ritter, przekrzykując panujący w izbie hałas.
– Idźcie, idźcie – odparłem. – Spotkamy się jutro i dam wam resztę pieniędzy.
Nie miałem pojęcia, czy sumka obiecana dramaturgowi mi się zwróci, ale przecież od czegoś trzeba było zacząć, a Pimke mógł być pomostem, który doprowadzi mnie do Schwimmera. Przepchałem się przez tłum i mimochodem zrzuciłem z zydla siwego karła siedzącego obok Pimkego. Karzeł wpadł pod stół i zwinął się tam w kłębek, natychmiast zasypiając z twarzą przytuloną do moich stóp. Miałem tylko nadzieję, że nie obrzyga mi butów. Tymczasem Alois Pimke zwymiotował po raz ostatni, krzywiąc się szczególnie boleściwie, i wyprostował się, ocierając usta w rękaw. Zauważyłem na tym rękawie zaskorupiałe, żółtozielone nacieki, widać pozostałości po skutkach poprzednich biesiad.
– Nie poszszszło – zabełkotał i beknął.
Przyjaciel Schwimmera był człowiekiem, do którego doskonale pasowało określenie: nijaki. Ot, twarz i postura niegodna zapamiętania, jeden z tysięcy nic nieznaczących mieszkańców Hez-hezronu. Jasne, lekko przerzedzone włosy, blada twarz pokryta wykwitami pryszczy, perkaty nos i wodniste oczka. Teraz te właśnie oczka wgapiały się we mnie z czymś na kształt niepewnego zainteresowania.
– Jorguś? – zapytał, niebezpiecznie się chwiejąc. – To ty, Jorguś?
Podtrzymałem go za łokieć.
– Kopę lat, brachu! – Uśmiechnąłem się szeroko i serdecznie.
– Ps-staw klejkę, Jorguś – wymamrotał.
Ani hałas panujący w gospodzie, ani stan Pimkego nie pozostawiały mi złudzeń, że będę mógł spokojnie porozmawiać na temat Schwimmera.
– Mam trochę grosza – wrzasnąłem mu w ucho. – Pójdziemy na dziewczynki?
– Ziewsynki? – Ucieszył się – Iźmy!
Poderwał się z miejsca, ale musiałem go podtrzymać, by nie upadł na stół. Samemu stołowi nic by, co prawda, nie zrobił, bo właściciel rozsądnie poprzybijał wszystkie nogi do podłogi, ale nie chciałem ryzykować, że zwrócimy uwagę innych biesiadujących. Choć w tej gospodzie trzeba by chyba było wprowadzić do izby słonia, aby wzbudzić czyjekolwiek zainteresowanie.
Jakoś przedostaliśmy się do wyjścia, a ja musiałem nie tylko rozpychać się w tłumie, ale i holować za sobą Pimkego, którego nogi ciągle nie chciały nadążyć za resztą ciała. Wreszcie wyszliśmy za próg, na świeże powietrze. Jeśli, oczywiście, świeżym powietrzem można było nazwać panujący na dziedzińcu smród moczu oraz kału, gdyż goście załatwiali fizjologiczne potrzeby tuż za progiem.
– Ziewsynki, ziewsynki, iziemy na ziewsynki – pochwalił się Pimke przechodzącym obok mężczyznom.
Rudobrody chudzielec o lisiej twarzy i nadspodziewanie trzeźwych oczach obrócił się w naszą stronę.
– A to może z nami? – zaproponował przymilnie. – Znam taki jeden miły domek…
– Ruszaj, bracie, w swoją stronę – powiedziałem zimnym tonem – jeśli nie chcesz kłopotów.