– Nie! Nic nie wiem!
– Alois, czy pamiętasz, że Mądra Księga mówi: Kto miłuje ojca albo matkę więcej niż mię, nie jest mnie godzien? A ty nie chcesz opowiedzieć mi całej prawdy o człowieku, którego, jak twierdzisz, ledwo znałeś? Tak mało dla ciebie znaczy Pan Bóg?
Chwycił mnie kurczowo za kostki i wdusił twarz w moje buty.
– Puśćcie mnie, panie, ja niewinny… – wymamrotał.
Wydostałem się z jego uścisku i cofnąłem o krok. Kiedy unosił głowę, kopnąłem go czubem buta nad górną wargą i złamałem mu chrząstki nosa. Zawył i chwycił się za twarz. Odturlał się znowu pod beczki, zawodząc i łkając.
– Nie bawi mnie sprawianie ci bólu, ale widzę, że będę musiał solidnie zabrać się do roboty – rzekłem.
– Nieeeeee!!! Panie, nie!
Kucnąłem obok niego i chwyciłem go mocno za ramię.
– Patrz na mnie, Alois! – rozkazałem twardym głosem. – I milcz teraz! – Wierzchem dłoni uderzyłem go w usta.
Wciągnął powietrze z bolesnym sykiem i umilkł.
– Rozmawiam z tobą tu i w tej chwili, bo wszyscy mówią, żeś człek zacny i poczciwy. Ale zawsze mogę cię zabrać do lochów Inkwizytorium. Czy wiesz, co się dzieje z ciałem człowieka, kiedy szarpać je rozgrzanymi do czerwoności kleszczami? Czy widziałeś maszynkę gruchoczącą kości tak chytrze, że krew wypływa razem ze szpikiem? Czy wiesz, jak tańczy człowiek postawiony na rozpalonej blasze?
– Błaaaagam… – wydusił z siebie.
– Nie pozwól mi tego zrobić, Alois. Nie zmuszaj mnie, bym sprawiał ci ból – powiedziałem, łagodząc ton głosu. – Kto był ze Schwimmerem?
– Chyy-yba je-ego bra-acia, ale nie wie-em…
– Bracia? Jacy bracia? Skąd się wzięli w Hezie?
– Z ichniej wioo-oski…
– Jak się nazywa ta wioska? Tylko nie próbuj mnie zwodzić, Alois!
– Jakojsi ta-ak… prze-epomniałem…
Widziałem, że naprawdę stara się przypomnieć, ale był oszołomiony strachem oraz bólem, więc postanowiłem dać mu chwilę wytchnienia. Odszedłem na bok i przysiadłem na wieku zabitej gwoździami skrzyni.
– Przypomnij sobie – powiedziałem spokojnie. – A potem dostaniesz parę groszy na wino i zapomnisz o wszystkim. Spokojnie, Alois, mamy czas… Schwimmer opowiadał ci o swojej wiosce?
– Tak, panie. To jakojsi Sitten albo Sittard albo Seinen. Cuś tak…
– Jakie miasto jest niedaleko, co?
– Gottingen, panie! – wykrzyknął i uniósł głowę, a na jego umorusanej krwią twarzy pojawiła się radość. – Jak Boga…! Gottingen! Mówił, co na jarmarki tam jeździł.
No, to już było coś. Gottingen leżało pięć, może sześć dni drogi od Hezu i faktycznie było sporym miastem targowym. Miało swoją twierdzę i, jeśli dobrze pamiętałem, znajdowała się w nim również siedziba lokalnego oddziału Inkwizytorium. Zbierając do kupy wiadomości, a więc nazwę wsi na literę „S” oraz fakt, że rodzice Schwimmera posiadali młyn, mogłem już próbować odnaleźć jego miejsce urodzenia. Pytanie tylko brzmiało, czy nie zaprowadzi mnie to wszystko w ślepy zaułek? Przecież Schwimmer nie musiał wcale szukać schronienia w rodzinnych stronach. Zresztą ciekawe, jak poradził sobie z przewiezieniem dziewczyny traktami patrolowanymi zarówno przez ludzi biskupa, straże miejscowych feudałów, jak i justycjariuszy. Musiałby mieć wóz, a Ilonę ukryć wśród przewożonych towarów. Lecz skąd biedak jego pokroju wziąłby pieniądze na realizację tak skomplikowanego oraz kosztownego przedsięwzięcia? Nie, nie, to musiała być ślepa uliczka. Gdyby wioska Schwimmera była dzień drogi od Hezu, no, góra dwa dni, być może pokusiłby się o przemycenie dziewczyny. Ale w ciągu sześciu dni podróży z całą pewnością by go przyłapano. Chyba, że Ilona o wszystkim wiedziała i na wszystko się zgadzała, a tej wysoce nieprawdopodobnej ewentualności nie mogłem jednak do końca wykluczać.
Wychodziło więc na to, że zupełnie niepotrzebnie postraszyłem Rittera oraz Pimkego, a odpowiedzi należało jednak szukać w Hezie. Chyba że… bracia Schwimmera pomogli mu w porwaniu, a potem wrócili do domu. Natomiast sam Schwimmer ukrył się wraz z Iloną w sobie tylko znanym miejscu. Ale kto w takim razie przynosił mu jedzenie, gdyż nie był chyba na tyle durny, by paradować po ulicach? Nawet jeśli poczynił stosowne zapasy, na ile mogły mu one wystarczyć? Poza tym Hez jest miastem ciekawskich ludzi. Czy nie opuszczająca całymi dniami swej kwatery para młodych nie zainteresowałaby sąsiadów? Zwłaszcza że Loebe rozpuścił w mieście wieści o porwaniu? Podrapałem się po głowie, gdyż sprawa, o której myślałem, że jej wyjaśnienie znajduje się krok ode mnie, niepotrzebnie się komplikowała. A to oznaczało, że oddalało się również moje honorarium.
– Jak wyglądają bracia Schwimmera?
– A co ja ich oglądałem? Razże tylko wpadłem na nich, jak we trzech gdziesik szli. Tacy tam, jak on…
– Jasne włosy? Wysocy? Barczyści?
– Znacie ich, panie? – W jego oczach odbiło się zdumienie.
– No, Alois – rzekłem, nie siląc się, by mu odpowiedzieć na pytanie. – Przysłużyłeś się dobrej sprawie. Zmykaj!
Sięgnąłem do kiesy i rzuciłem mu trójgroszaka. Jak znalazł będzie na piwo, którym podleczy przeżycia wczorajszej nocy i dzisiejszego południa. Rozpłynął się w podziękowaniach i skulony, ciągle się kłaniający, wlazł na schody, po czym usłyszałem tylko szybki tupot jego butów. Dla niego sprawa Johanna Schwimmera właśnie się zakończyła. Swą wiedzę o porywaczu okupił, co prawda, zgruchotanym nosem i połamanymi kostkami dłoni, ale można powiedzieć, że wykpił się tanim kosztem. Niestety, tak to już bywa, że biada marnym istotom, gdy wchodzą pomiędzy ostrza potężnych szermierzy, jak napisał w jednym z dramatów mój przyjaciel Ritter.
Wychodząc ze składziku, natknąłem się na Korfisa, który stał z ponurą miną w progu oberży.
– Witaj. – Skinąłem mu głową.
– Mordimer… – Korfis obniżył głos. – Widziałem, jakżeś obrządził tego tam. Nie chcę, by zaczęto mówić, że w mojej gospodzie takie się rzeczy dzieją… Co to, wy lochów już nie macie?
– Musisz zważyć rachunek zysków i strat. – Obojętnie wzruszyłem ramionami, gdyż naprawdę miałem na głowie większe problemy niż kłopotanie się opinią klientów o karczmie Korfisa. – Wiesz że z pocałowaniem ręki dadzą mi kwaterę gdzie indziej. – Spojrzałem mu prosto w oczy. – Mam się wyprowadzić, Korfis?
Uciekł wzrokiem i splótł palce tak, że mu zachrzęściły kostki.
– Nie, co ty Mordimer, nie chciałem cię urazić…
– No to przyślij mi na górę butelkę najlepszego wina na koszt firmy i zapomnimy o rozmowie – powiedziałem, uśmiechając się.
Skręciłem na schody prowadzące na pięterko i słyszałem tylko Korfisa mamroczącego coś pod nosem, i nie brzmiało to bynajmniej jak serdeczności. Niemniej butelkę faktycznie nawet nie przysłał, ile sam się pofatygował do mojej skromnej izby, abyśmy mogli pogawędzić przy kubeczku lub dwóch niezłego trunku (choć słowo „niezły” znamionuje w tym wypadku pewną przesadę).
– Ciężkie czasy, Mordimerze – westchnął, kiedy stuknęliśmy się już kubkami. – Podatki zdzierają, klientów coraz mniej, na żebry przyjdzie pójść…
– Już to widzę… – mruknąłem i opróżniłem naczynie do dna.
Sięgnąłem na półkę po wędzoną kiełbasę i ser, które zostały mi z kolacji. Zakąsiliśmy i wypiliśmy następną porcję. Wino smakowało jakby nieco lepiej niż poprzednio.
– Tak, tak. – Otarł wąsy. – Biskupowi płać, cesarzowi płać, cechowe składki płać… – urwał na moment. – Chłopcom z miasta płać… – Machnął dłonią. – Takie to życie ono jest…
– I nic nie poradzimy. – Znowu się stuknęliśmy.
Dopiliśmy butelkę i Korfis zawołał na dół po następne dwie. Posługacz przyniósł nam nie tylko trunek, ale również winogrona i pomarańcze.