Выбрать главу

– Wina, kurczaka, pieczonego pstrąga, na deser trochę owoców – powiedziałem, patrząc na pyszniące się przed nim wiktuały.

– Zawołaj straż, Dietrich – rozkazał służącemu i z trudem uniósł się z krzesła.

– Nie trzeba. – Uniosłem dłoń. – Jestem Mordimer Madderdin, licencjonowany inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu. Sądzę, że pogadamy chwilę przy śniadanku. Przynieś drugie nakrycie, Dietrich – poleciłem.

Poborca usiadł z westchnieniem, a jego różowa twarz lekko pobladła.

– Służę, mistrzu, służę uprzejmie – wymamrotał. – Jakież to szczęśliwe wiatry sprowadzają was do Gottingen?

– Pokorna prośba o pewną informację – powiedziałem. – I sądziłem, że u was najszybciej znajdę w tym pomoc.

– Pytajcie.

– Znana jest wam wioska Seitzen?

– Znana, jakżeby nie znana. – Zaśmiał się. – Od piętnastu lat jestem poborcą podatków, mistrzu Madderdin. Joachim Kniprode, do waszych usług. Jakżebym mógł nie znać nawet nie każdej wioski, ale każdego domu w najbliższej okolicy?!

– Wiedziałem, że jesteście właściwym człowiekiem na właściwym miejscu – stwierdziłem z uznaniem i podziękowałem skinieniem głowy Dietrichowi, który postawił przede mną cynowy talerz oraz solidnej objętości kielich.

Kniprode wychylił się z trudem i nalał mi do pełna. Uniósł swój kielich.

– Za podatki, mistrzu Madderdin – rzekł, uśmiechając się.

– Wysokie i o czasie ściągane – dodałem, po czym wypiliśmy do dna.

Poborca beknął głęboko.

– Co chcecie wiedzieć o Seitzen? – zagadnął.

– Słyszałem, że okoliczny młyn należy do rodziny Schwimmerów. Czy możecie, z łaski swojej, potwierdzić tę informację? I wskazać mi dokładną drogę, bo z map widzę, że to rozległa wioska?

– Młyn, młyn, młyn… – Potarł palcami tłusty podbródek. – Zgadza się: młyn. I powiem lepiej, mistrzu Madderdin. Nie tylko wskażę wam drogę, ale wyślę z wami chłopaka, żeby pokazał, co trzeba.

– Uniżenie dziękuję – odparłem. – Okażecie mi w ten sposób wielką pomoc.

– A czy mogę wiedzieć, z przeproszeniem waszym, mistrzu Madderdin, cóż takiego was sprowadza do Seitzen?

– Wybaczcie, ale moja służba w wielkiej mierze polega na konfidencji.

– No tak, tak, tak – wycofał się od razu. – To wy mi wybaczcie głupie pytania… Napijmy się jeszcze i spróbujcie pstrąga. Dzisiaj złowiony…

Pojedliśmy i popiliśmy aż do słodkiego przesytu, a poborca Kniprode nieoczekiwanie okazał się człowiekiem rozmownym oraz dowcipnym. Tuż przed zachodem słońca wezwał jednego ze swoich pracowników i kazał mu zaprowadzić mnie do młyna w Seitzen.

– Chyba żebyście przenocowali w Gottingen – rzekł. – Bo w Seitzen nie będziecie szybciej niż za kilka godzin.

– Dziękuję wam – odpowiedziałem – ale to mi nie przeszkadza.

I rzeczywiście, nawet wolałem znaleźć się koło gospodarstwa Schwimmerów nocną porą, gdyż wiedziałem, że wtedy będę mógł poczynić stosowne badania oraz obserwacje, nie narażając się na ludzką ciekawość. A wiadomo, jak to jest w małych wioskach – każdy obcy budzi tam żywe zainteresowanie.

* * *

W Seitzen znaleźliśmy się po zachodzie słońca, ale w półmroku widać było doskonale okazały młyn, górujący nad spiętrzonym strumieniem.

– Oto i Schwimmerowie – powiedział, wskazując budynek palcem, mój przewodnik, młody chłopak o twarzy liska chytruska.

Przywiązaliśmy konie do drzew na wzgórzu, a sami staliśmy ukryci za bujnie pieniącymi się krzewami. Rozejrzałem się po okolicy i dostrzegłem siwy dym unoszący się z kominów niedalekich zabudowań.

– Tu mieszkają, tak?

Pomocnik Kniprodego pokiwał gorliwie głową.

– Mogę już jechać, mistrzu? – zapytał pokornym tonem. – Skoro wszystko wam pokazałem jak trza…

Najwyraźniej nie chciał uczestniczyć w dalszych wydarzeniach wieczoru i nie dziwiłem mu się.

– Jeszcze chwila, chłopcze – odparłem. – Nie wiesz, czy to jedyne ich zabudowanie? Ten młyn tylko?

– Hem, hem. – Potarł palcami pryszczatą brodę. – A wiecie, że nie? – Klepnął się w czoło tak silnie, jakby zabijał uprzykrzającego życie komara.

– Tak? – poddałem.

– A taką szopę mają jeszcze, niby skład czy co… Wiem, bo żeśmy kiedyś z szanownym panem Kniprode szukali tam starego Schwimmera.

– To jeszcze pokaż mi tę szopę i możesz zmykać do Gottingen.

Wróciliśmy do koni, ale pomocnik Kniprodego powiedział, żeby nie wsiadać, bo poprowadzi mnie krętą, boczną dróżką, gdzie są kamienie i stromizny, a gałęzie drzew zwieszają się zbyt nisko, by było to wygodne dla jeźdźca. Posłuchałem go i faktycznie wyprowadził mnie na szczyt wzgórza, u podnóża którego dostrzegłem w blasku księżyca drewnianą szopę. Dostrzegłem ją tym wyraźniej, że blask ognia prześwitywał przez liczne szpary w deskach.

– To co, poradzicie sobie, panie, tak? – zapytał chłopak, a ja machnąłem ręką, pozwalając mu odjechać.

Zostawiłem konia na wzgórzu i zszedłem stromą dróżką wiodącą wśród malinowych krzewów. Zamierzałem przekraść się pod samą ścianę szopy, ale nagle poczułem ból w prawym ramieniu. Zobaczyłem leżącego na dachu mężczyznę, który, widząc, jak walę się na ziemię, zaśmiał się triumfująco. Wyraźnie czułem truciznę. Szybko działającą truciznę. Cały świat zdawał się wirować wokół mnie. Nie musiałem nawet wyrywać strzały, gdyż sama odpadła przy gwałtowniejszym ruchu. Podniosłem ją i zobaczyłem, że ma celowo stępiony grot. A więc nie chciano mnie zabić, przynajmniej tyle. Sięgnąłem po miecz, ale ktoś kopnął mnie w dłoń.

– Stary, domowy sposób. – Roześmiał się piskliwie Schwimmer, gdyż to on właśnie stał nade mną. Drugi mężczyzna, posapując, złaził z dachu.

Johann przyglądał mi się z wyjątkową złośliwością, a potem kopnął mnie kilka razy pod żebra, by sprawdzić, czy naprawdę trucizna podziałała. O dziwo, wcale mnie nie bolało. Jednak trudno było się powstrzymać od pewnej myśli: dlaczego mnie nie zabili? Czy byłem im jeszcze na coś potrzebny, czy kierowali się miłosierdziem (a w to ciężko mi było uwierzyć), a może strachem, czy też egzekucja miała jedynie zostać odłożona w czasie?

– Wilki tak łapiemy, żeby potem je wypuszczać do walk. Bo we wnykach to sobie łapy ranią albo i co… – Uśmiechnął się głupkowato.

– Schwimmer, nie bądź idiotą… – powiedziałem, czując, że usta i język mi sztywnieją, a słowa wypowiadam z ogromnym trudem.

Sam siebie słyszałem tak, jakby mój głos dochodził z pewnego oddalenia lub zza ściany i w dodatku odbijał się niewyraźnym echem. Johann Schwimmer miał natomiast czworo oczu, a ta druga para wędrowała mu po całej twarzy. Usiłowałem skoncentrować wzrok i zrobiło mi się niedobrze.

Twarz Schwimmera zogromniała i dopiero po chwili zorientowałem się, że aktorski pomocnik zbliżył się do mnie. Blask bijący od płomieni pochodni tańczył na jego twarzy.

– Nie trza było się w to mieszać – rzekł zduszonym głosem. – Trza było siedzieć na dupie w Hezie…

Roześmiałem się, bo usta Schwimmera były ogromne jak wrota i ruszały się niezależnie od wypowiadanych słów. Zastanawiałem się, dlaczego w ogóle spotkałem się z nim w tak dziwnym miejscu? Mieliśmy o czymś chyba porozmawiać, ale o czym?

– Zostaw go. – Dobiegł mnie głos gdzieś z daleka. – Już zasnął. Chodźmy zabrać konia, bo jeszcze kto przyuważy…

Wydawało mi się, że w każdej chwili mogę zerwać się na równe nogi i dopaść Schwimmera oraz jego braci. Ale jednocześnie ogarnęło mnie jakieś dziwne otumanienie i rozleniwienie. Postanowiłem, że odpocznę chociaż chwilę zanim zabiorę się do bitki. Poza tym nie za bardzo wiedziałem, dlaczego w zasadzie miałbym się z kimkolwiek bić. A potem myśli zgasły.