Ocknąłem się, gdyż było mi zimno, całym ciałem targały dreszcze i miałem tak potężne mdłości, że ledwo powstrzymywałem wymioty. Leżałem na kamiennej, wilgotnej podłodze. Wiedziałem, że jest kamienna i wilgotna, gdyż wyczuwałem to palcami. Ale nie widziałem nic. Musiałem znajdować się w jakiejś zamkniętej piwnicy, gdyż nie byłbym w stanie dostrzec nawet własnej dłoni, kiedy wystawiłbym ją tuż przed twarz. Niestety, nie mogłem jednak wykonać takiego gestu, gdyż ręce w nadgarstkach miałem skrępowane powrozem. Sznur dodatkowo oplatał mnie przez pas, a moje dłonie znajdowały się tuż nad pośladkami i nie mogłem nimi ruszyć w żadną stronę. Trzeba przyznać, że szubrawcy związali mnie solidnie i fachowo, a ja mogłem mieć tylko nadzieję, że od tej ich solidności i fachowości nie stracę na zawsze czucia w dłoniach. Zresztą słówko „zawsze” nie musiało w moim wypadku oznaczać szczególnie długiego okresu, bo nie sądziłem, aby byli takimi głupcami, by zostawić mnie przy życiu.
Usłyszałem szczęknięcie skobla, a potem skrzypnięcie drzwi. W prześwicie pojawiło się światło. Do środka wszedł ktoś niosący w dłoni nasmołowaną pochodnię. Zmrużyłem oczy i rozpoznałem Schwimmera. Za jego plecami stał drugi mężczyzna, ale jego twarzy nie mogłem już dostrzec.
– Ocknął się – rzekł Schwimmer z radością godną lepszej sprawy. – No to co, wypytamy go, prawda, Oli?
Nazwany Olim mruknął coś, co zapewne miało być potwierdzeniem.
– Przyniosłeś młotek i cęgi? – zapytał Schwimmer swego towarzysza, a ja poczułem się nieswojo, gdyż słowa „młotek i cęgi” w połączeniu ze słowem „wypytamy” mogły oznaczać tylko kłopoty.
– Daj spokój – mruknął Oli i wyszedł zza pleców Johanna. Zauważyłem, że jest wysoki, barczysty i ma jasne włosy. Jak nic, brat i pomocnik Schwimmera. – Jeśli będzie trzeba, to go przypalisz… – dorzucił.
– Nie będzie trzeba – rzekłem stanowczym tonem. – Gdyż jestem gotów udzielić wam wszelkich wyjaśnień, jakie uznacie za konieczne…
– Ot, jak się rozgadał – burknął Schwimmer i kopnął mnie w łydkę.
– Poza tym nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, co czeka ludzi więżących inkwizytora na służbie – dodałem, nie reagując na kopniak.
– On jest inkwizytorem? – niemal wrzasnął Oli i odwrócił w stronę brata twarz wykrzywioną gniewem. – Dlaczego mi nic nie powiedziałeś, głupcze?! Skąd się tu wziął? Co wie?
– Zaraz sobie z nim pogadamy. – Schwimmer nie przejął się wybuchem Oliego. – Sam chcę wiedzieć…
Zbliżył się do mnie i machnął mi przed oczyma pochodnią. Od głowni oderwała się iskierka i spłonęła na moim policzku. Johann wyszczerzył się w uśmiechu.
– Myślisz, że się ciebie boję, inkwizytorze? – zapytał, a potem roześmiał się jakby do własnych myśli. – Nie boję się, bo wiem, że i tak jestem martwy…
– Jonni – odezwał się jego brat karcącym tonem. – Wszystko będzie dobrze, ukryjecie się gdzieś…
– Może, może, może. – Zauważyłem, że oczy Schwimmera były puste i rozbiegane. Ten człowiek najwyraźniej oszalał albo był bliski szaleństwa. – Zostało nam jeszcze osiem dni…
– Osiem dni? – zapytałem najłagodniejszym z tonów.
Chciał mnie uderzyć w twarz pochodnią, ale rzuciłem głową i oberwałem tylko w bok głowy. Poczułem swąd palonych włosów i pomyślałem sobie, że jeśli Bóg da, porozmawiam kiedyś ze Schwimmerem na temat tego, w jaki sposób nie należy traktować funkcjonariuszy Świętego Officjum.
– Dlaczego przyszedł sam? – zapytał Oli. – Przecież oni zawsze chodzą gromadą…
– Jego nie wysłali z Inkwizytorium. – Schwimmer przyglądał mi się badawczo i z takim wyrazem twarzy, jakby za chwilę miał zakrzyknąć „a tu cię mam!”. – Loebe go kupił, ta stara świnia… Czy nie tak, Mordimerze, jeśli dobrze pamiętam imię? Mogę ci mówić Mordi?
– Nie – odparłem.
– No to nie. – Wzruszył ramionami.
Od dłuższego już czasu starałem się delikatnymi ruchami poluzować więzy na nadgarstkach, ale równie dobrze mogłem sobie darować to bezowocne zajęcie. Jedynym pozytywnym efektem było to, że poczułem, iż mija mi odrętwienie dłoni. Więc Bogu dziękować, nie straciłem jeszcze w nich czucia.
– Myślę, że nikt nie wie, że on tu jest – powiedział z namysłem Schwimmer. – Mam rację, Mordusiu? A wobec tego – był tak pewien siebie, że nie czekał na odpowiedź – wsadzimy go do wora, nawrzucamy kamieni i utopimy w tej rozpadlinie pod Wapieniem. Nikt go nie znajdzie. Wytniemy tylko otwory w worze – patrzył na mnie z głupkowatym uśmiechem – żeby węgorze mogły swobodnie się dostać do środka. Ha, pod Wapieniem pełno jest węgorzy… Łowiłem je, jak byłem dzieckiem, wiesz? – Zwrócił się do mnie.
– Jonni, a może mu powiemy? – zapytał cicho brat Schwimmera.
– Nie! – niemal wrzasnął Johann i obrócił się z twarzą zmienioną gniewem. Przy okazji tego gwałtownego ruchu znowu wyrżnął mnie pochodnią w głowę, ale tym razem już nieumyślnie. – Nie pamiętasz, co zrobili z naszą mamusią?
Ha, ciekaw byłem, co zrobili bracia-inkwizytorzy z mamusią Schwimmerów. Czyżby została kiedyś oskarżona o czary i torturowana lub spalona? Nie dziwiłem się więc nienawiści Johanna, choć raczej powinien się cieszyć, że Święte Officjum pomogło jego rodzicielce pogodzić się z Bogiem. Niestety, ludzie zwykle nie podzielali tego sposobu myślenia, powodowani zapewne nawet nie złą wolą, lecz brakiem odpowiedniej edukacji. Najbardziej jednak interesowało mnie, o czym mówił Oli. Cóż takiego chciał mi wyjawić? Jaka tajemnica skrywała się za porwaniem dziewczyny, jeśli w ogóle była tu jakaś tajemnica? Dlaczego po ośmiu dniach sprawa mogła zmienić bieg?
– Mogę wam pomóc – powiedziałem. – Przecież nic dziwnego, że uwięziliście człowieka, który plątał się nocą obok waszego domu. I nikt nie może mieć do was o to żalu. Jednak teraz, kiedy ujawniłem już, że jestem inkwizytorem, powinniście mnie wypuścić. Johann, Oli, nie dajcie się zwieść podszeptom Złego, nie narażajcie życia i nie bierzcie na swe sumienie śmiertelnego grzechu, jakim jest zabicie bliźniego.
Starałem się mówić spokojnym i przekonującym tonem, ale nie sądzę, by moje słowa docierały do Johanna. Natomiast jego brat przyglądał mi się uważnie, a kiedy skończyłem, westchnął głęboko.
– Jonni, zróbmy, jak on radzi – powiedział cicho. – Przecież może nam pomóc…
– Nie! Nie rozumiesz, głupcze, że mówi tak tylko po to, byśmy go uwolnili?
Oho ho, widać mały Johann nauczył się od swych przyjaciół komediantów sztuki obrazowego wysławiania. Aby podkreślić wagę własnych słów, wymachiwał pochodnią, ale tym razem udało mi się uniknąć ciosu. Tylko znowu kilka iskier oderwało się od głowni i zgasło na mojej twarzy.
– Ależ pomyśl… – ciągnął brat Johanna, a ja obiecałem sobie, że kiedy przyjdzie co do czego, postaram się okazać mu łaskę, tak jak on okazywał ją mnie.
– Nie będę nad niczym myślał! – wrzasnął Schwimmer, a jego chrapliwy krzyk przeszedł w zduszony pisk przy ostatnim słowie. Tak, tak, ten człowiek nie był przy zdrowych zmysłach. – Zabijmy go i już!
– Ciężkie to brzemię dźwigać w swej pamięci wspomnienie o zamordowanym człeku – rzekłem, patrząc prosto w oczy Oliemu. – Czyż Pismo nie ostrzega nas, że: każdy, kto nienawidzi swego brata jest zabójcą, a wiecie, że żaden zabójca nie nosi w sobie życia wiecznego?
– Nie jesteś moim bratem! – warknął Johann.
– Sądźcie innych sprawiedliwie i bez trwogi. Lecz pamiętajcie, że którym byście sądem sądzili, sądzeni sami będziecie, i którą miarą mierzyć będziecie, odmierzą wam – dodałem, podnosząc głos. – Czy jesteście pewni, że wasz sąd jest sprawiedliwy? Czy kiedy przyjdzie pora stanąć przy wadze złych i dobrych uczynków, powiecie Panu: tak, uczyniłem wtedy dobrze, zabijając człowieka, który nie wyrządził mi najmniejszej krzywdy?