Jednak nikt z nas do końca nie wie, co kryją lochy klasztoru Amszilas. O tym się nie mówi. Ba, o tym nie powinno się nawet myśleć. Poza tym, że tu właśnie zabłąkane dusze dzielą się swą mroczną wiedzą, odnajdują ukojenie w wyznaniu grzechów i zyskują łaskę nieogarnionego cierpienia. Tak, by oczyszczone bólem mogły odnaleźć drogę przed tron Pański.
Amszilas strzegą potężne mury, ale na blankach nie ma łuczników, a zbrojni nie patrolują okolicy. Święty przybytek chroniony jest mocą wiary, tak silną, że wiemy, iż nikt nigdy nie odważy się bez pozwolenia przekroczyć furt klasztoru.
Zastukałem mocno do bramy. Na tyle mocno, że zabolały mnie nie zagojone do końca rany. Syknąłem.
– Któóóż tam? – zapytał starczy, lecz silny jeszcze głos.
– Mordimer Madderdin, inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu, pokornie prosi o posłuchanie – wykrzyknąłem, a wiatr wiejący od rzeki połknął moje słowa.
– Czego chcesz, inkwizytorze?
Tłumaczenie się komuś, kogo nawet nie widziałem (i kto zapewne nie był tu ważną osobistością, skoro wysłano go do pilnowania bramy), wydawało mi się odrobinę upokarzające. Lecz klasztor z całą pewnością nie był miejscem, w którym proszący o posłuchanie inkwizytor mógłby rozpocząć dysputy na temat swej rangi.
– Chciałbym skorzystać z wiedzy braci bibliotekarzy – odparłem głośno.
– Nie wrzeszcz tak, inkwizytorze, słuch mam dobry – zaskrzypiał furtian niechętnym tonem. – Przyjedź jutro albo najlepiej któregoś innego dnia…
– Jeśli pozwolisz, ojcze – powiedziałem. – To pilna sprawa i wielkiej wagi.
Roześmiał się suchym, nieprzyjemnym śmiechem, który przeszedł w chrypliwy kaszel. Odcharknął i splunął głośno kilka razy. Spokojnie czekałem.
– Pilne sprawy – burknął w końcu. – Wszyscy macie pilne sprawy… Przyjdź jutro.
– Obawiam się, że to nie może czekać – odparłem, starając się nadać głosowi zdecydowany ton.
– Ten klasztor ma niemal sześćset lat. – Usłyszałem po chwili. – Jak myślisz, wytrzyma bez ciebie jeszcze rok lub dwa?
Pięknie, pomyślałem, skoro jutro lub pojutrze zamienia się w jego ustach tak łatwo w rok lub dwa…
– Otwieraj, na miecz Pana! – wrzasnąłem w końcu. – Albo wejdę do środka i rozwalę bramę twoim zakutym łbem!
Oczywiście, mili moi, jeśli odnajdziecie brak logiki w słowach waszego uniżonego sługi, dobrze to tylko będzie świadczyć o waszym zmyśle obserwacji. Gdyż przecież, będąc w środku, nie musiałbym już się starać o otwarcie wrót, nieprawdaż? Niezależnie od tego, czy faktycznie chciałbym użyć głowy mnicha jako tarana, czy też nie. Jednak byłem zdesperowany, nie miałem zamiaru dać się odprawić z kwitkiem i liczyłem, że zuchwalstwo zostanie mi wybaczone.
– Ho, ho – zachichotał, a jego chichot znowu przeszedł w chrapliwy kaszel, zakończony soczystym splunięciem. – Inkwizytor-raptus, tego już dawno nie było. Nie uczono cię pokory oraz cierpliwości, inkwizytorze? Co? No to nauczysz się tutaj…
Z rozpaczą spojrzałem na mury. Były wysokie, zbudowane ze ściśle dopasowanych kamiennych bloków. Nawet, gdybym posiadał zręczność linoskoczka, nie zdołałbym się na nie wspiąć. Bezsilnie uderzyłem pięścią we wrota.
– Otwieraj! – zawołałem.
– Jakieś kłopoty? – Usłyszałem za sobą cichy głos i odwróciłem się gwałtownie.
Bóg w swej niezmiernej mądrości obdarzył mnie nie tylko czułym powonieniem (czego czasami zresztą nie uważałem za tak wielką łaskę, zwłaszcza kiedy trzeba było się przedzierać przez tłum w upalne południe), ale również niezgorszym słuchem. Tymczasem nie usłyszałem nawet, że ten człowiek się zbliżał, i stał teraz dwa kroki ode mnie. Był chudy, niski, otulony szarym, obszarpanym płaszczem. Ale widywałem już wcześniej ludzi takich jak on, i coś mi mówiło, że nie należeli oni do osób, które należałoby lekceważyć.
– Mordimer Madderdin, inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu – przedstawiłem się. – Usiłuję uprosić, aby dopuszczono mnie przed oblicze któregoś z braci bibliotekarzy.
– A to ciekawy w istocie macie styl wyrażania próśb. – Uśmiechnął się, ale tylko samymi ustami, bo jego szare oczy spoglądały na mnie martwo.
Nie zdziwiłem się, że nie podał imienia, bo wcale się tego po nim nie spodziewałem. Zresztą cóż mogłoby mi to dać, zważywszy że zapewne człowiek ten miał wiele imion na wiele różnych okazji.
– Wybaczcie – rzekłem – ale sprawa, z którą przybywam nie jest błaha, gdyż nigdy nie ośmieliłbym się niepokoić zacnych braci jedynie z powodu zadośćuczynienia własnym kaprysom.
– Dobrze powiedziane. – Skinął głową, nie spuszczając ze mnie wzroku. – Słyszałem o was, inkwizytorze Madderdin – dodał. – I rzeczywiście lepiej będzie, jak wejdziecie.
– Już, już, już – zachrypiał z góry odźwierny. – Ale musicie poczekać, bo ten kołowrót diablo się zacina…
Widać więc było, że nie tylko słuchał naszej małej pogawędki, ale znał również mego rozmówcę. I jasne się stało, że człowiek stojący obok nie należał do ludzi, którym odmawia się wejścia na teren klasztoru. Co mogło się okazać sprzyjającym zbiegiem okoliczności. Lub też mogło się nim wcale nie okazać…
Usłyszeliśmy skrzypienie kołowrotu, głośne stękanie okraszone przekleństwami, doprawdy, niezbyt odpowiednimi do miejsca, i wreszcie potężne wierzeje drgnęły. Rozchyliły się na tyle, by mógł się przez nie przecisnąć mój wierzchowiec, po czym z góry dobiegł nas charkot, serdeczne splunięcie i zduszony głos.
– Wnijdźcie z Bogiem, bracia.
Człowiek w szarym płaszczu bez słowa przecisnął się przez szparę, a ja poszedłem w jego ślady, choć mój koń nie był zachwycony i musiałem mocno pociągnąć wodze, by zanurzył się w mrok za bramą.
– Co mam zrobić z koniem? – zawołałem, kierując głowę ku górze.
– Zostaw go na dziedzińcu – odparł furtian. – Ktoś się nim zajmie. Tylko niech krzewów nam nie obeżre!
– Pozwól za mną, Mordimerze. Zaprowadzę cię do kancelarii – rzekł człowiek w szarym płaszczu, kiedy już udało nam się dostać na dziedziniec.
Idąc za nim, miałem czas, by się rozejrzeć, gdyż klasztoru Amszilas nie pamiętałem zbyt dobrze. Odwiedziłem go przecież tylko raz i to w gronie innych inkwizytorów – młodych absolwentów naszej przesławnej Akademii. Wtedy byliśmy oficjalnie witani przez opata oraz innych mnichów, podjęto nas obiadem w refektarzu i zarządzono uroczyste modły. Teraz natomiast klasztor był cichy i sprawiał wrażenie wymarłego. Mignął mi tylko jakiś braciszek z ogromnymi nożycami do przycinania krzewów w dłoni.
– Pora wieczornej modlitwy – powiedział mój towarzysz tonem wyjaśnienia. – Ale bracia bibliotekarze są na pewno u siebie. Mają specjalną dyspensę.
Weszliśmy do niewielkiej sieni, potem wdrapaliśmy się na strome schody, wreszcie przeszliśmy krużgankiem nad ogrodem pełnym ozdobnych krzewów, aż w końcu mój towarzysz zastukał do drzwi w głębi korytarza.
– Wejść, wejść – odezwał się ze środka starczy głos.
Człowiek w szarym płaszczu pchnął drzwi i znaleźliśmy się w niewielkim, ciemnym pokoiku, w którym mrok rozjaśniała tylko oliwna lampka stojąca na biurku pełnym dokumentów. Przy biurku siedział zasuszony starzec o pergaminowej, pomarszczonej twarzy. Podniósł na nas wzrok i zobaczyłem, że jedno oko ma pokryte bielmem.