– Wasza Ekscelencja czyta w moich myślach – odparłem cicho.
– Ona go nieść nie musi – rzekł jakby do siebie. – I ja go zdejmę z jej ramion – zadecydował, wzdychając głęboko. – Podaj mi pióro, synku.
Szukał przez dłuższy czas czystej karty, a potem zaczął pisać, lecz bałem się przyglądać, co dokładnie. W końcu posypał pismo piaskiem i przeczytał uważnie. Popchnął dokument w moją stronę.
– Niech kancelaria go podpieczętuje – rzekł. – Każ im też przygotować wniosek o przyznanie pannie Loebe dożywotniej rocznej pensji w wysokości… – urwał i spojrzał na mnie. – W jakiej wysokości, Mordimerze?
– Sama świadomość łaskawej pamięci Waszej Ekscelencji będzie dla niej wystarczającą pociechą – odparłem uniżonym tonem, gdyż Gersard zapewne wystawiał mnie na próbę.
– Ja wiem – znowu westchnął – ale żyć trzeba… Powiedzmy: trzysta koron.
Nie były to wielkie pieniądze, zwłaszcza by utrzymać się za nie przez cały rok, ale komuś chcącemu żyć skromnie, choć godnie, mogły najzupełniej wystarczyć.
– To więcej niż szczodrobliwie, jeśli wolno mi wyrazić własne zdanie – powiedziałem.
– Albo i pięćset. – Machnął upierścienioną dłonią. – Te kilka groszy nie zuboży przecież biskupstwa. Możesz już odejść.
Skłoniłem się głęboko, ale biskup nagle wstał z krzesła i zbliżył się do mnie chwiejnym krokiem. Owionął mnie zapach wina.
– Kiedy na nią patrzyłem – powiedział Gersard, opierając się ciężko na moim ramieniu. – Pragnąłem, by… – zatoczył się niebezpiecznie, więc go podtrzymałem za łokieć – by jej oczy… – zamilkł na długą chwilę.
– Odbiły prawdziwy obraz? – spytałem cicho, chociaż zapewne powinienem ugryźć się w język.
Spojrzał na mnie spod zapuchniętych powiek. Teraz dopiero, z bliska, zauważyłem, że na twarzy pojawiły mu się ciemne, wątrobiane plamy. Był tylko starym, chorym i nieszczęśliwym człowiekiem, w którego oczach malowało się śmiertelne znużenie.
– Tak – odparł. – Ty rozumiesz, Mordimerze, prawda?
– Rozumiem, Wasza Ekscelencjo – odparłem, zastanawiając się, czy w przyszłości nie zapłacę zbyt wysokiej ceny za chwilę szczerości biskupa.
– Właśnie. – Popchnął mnie lekko. – Idź wreszcie, niech nie czeka.
Przyklęknąłem i ucałowałem biskupi pierścień. W oku tego pierścienia wprawiony był okruch kamienia, na który nastąpił nasz Pan, schodząc z krzyża swej męki. Lecz Gersard nie patrzył na mnie, ale gdzieś w przestrzeń. Może spozierał na zgliszcza własnej młodości, a może z obawą popatrywał w przyszłość? A może tylko zastygł w pijackim otępieniu? Któż to mógł wiedzieć? I kogo to tak naprawdę obchodziło?
Zamknąłem za sobą ostrożnie drzwi i wtedy dopiero spojrzałem na dokument. List kredytowy opiewał na sumę płatną na okaziciela.
– Mój Boże – powiedziałem i podałem kartę Ilonie.
Wpatrywała się w niewyraźne pismo Gersarda, jakby nie mogła pojąć jego treści.
– Pomylił się o jedno zero, prawda? – zapytała cicho.
– Nie – odparłem. – Suma została również wypisana słownie. Do tego zapewnił ci roczną pensję. – Odetchnąłem głębiej. – Zostań tu, moja droga, a ja załatwię niezbędne formalności. To jeszcze chwilę potrwa.
Staliśmy przy białej bramie biskupiego pałacu, kilkanaście kroków od znudzonych strażników, którzy drzemali, opierając głowy na drzewcach halabard. Zachodzące słońce połyskiwało na srebrnych kopułach dachów.
– Ja nie wiem… Nie obraźcie się… Ale czy nie powinnam wam jakoś… podziękować. – Ilona sięgnęła bezwiednie dłonią tam, gdzie ukryła list kredytowy od Jego Ekscelencji.
– Nie, moja miła – odparłem stanowczym tonem, gdyż Mordimer Madderdin nie okrada biedaków, nawet jeśli niespodziewanie się wzbogacili. – Musisz zacząć nowe życie, a ta suma z całą pewnością ci się przyda. Pozwól też, że dam ci radę płynącą ze szczerego serca: nigdy więcej nie mów, że jesteś nic niewarta. Bo znaczymy tylko tyle, na ile potrafimy wycenić się we własnych oczach.
Podniosła na mnie wzrok i zobaczyłem, że płacze.
– To może zjecie ze mną chociaż obiad? – zapytała przez łzy.
– Niestety, moja piękna. Wybacz, ale jestem umówiony w pewnej nie cierpiącej zwłoki sprawie.
Pocałowałem ją w oba policzki, a ona uścisnęła mnie mocno i długo pozostała w moich objęciach.
– Dziękuję – powiedziała. – Naprawdę dziękuję. Zawsze, jeśli byście potrzebowali przyjaciela, możecie na mnie liczyć…
– To ja ci dziękuję – odparłem i kiwnąłem tylko głową, kiedy spojrzała na mnie z niezrozumieniem w oczach.
– Napisz, jak ci się wiedzie – powiedziałem na koniec. – A gdybyś miała kłopoty, nie zawahaj się mnie zawiadomić. Przybędę tak szybko, jak tylko będę mógł.
– Mój rycerz na białym koniu… – Uśmiechnęła się przez łzy i pogłaskała mnie po policzku.
Roześmiałem się, a potem patrzyłem za nią, jak odchodziła, smukła i śliczna, gotowa stawić czoła nowym wyzwaniom, które czekały ją w życiu. Westchnąłem. Mnie również czekały pewne wyzwania, choć nieco odmiennego rodzaju. Nie skłamałem bowiem, że czeka mnie nie cierpiąca zwłoki sprawa, gdyż dostałem kolejny czuły, acz ponaglający liścik od Tamili, z którą od pewnego czasu łączyły mnie głębsze więzy duchowej natury. Pokiwałem jeszcze Ilonie na pożegnanie dłonią, choć byłem pewien, że nie może tego gestu widzieć. Ale ja, cóż, po prostu lubiłem, jak słońce przegląda się w krwiście czerwonym krysztale rubinu, który od niedawna pysznił się na moim palcu. I miałem wrażenie, że być może nawet tej nocy dołączy do niego równie piękny szmaragdowy braciszek. Gdyż cóż, Tamila miała cechę, którą bardzo lubię u kobiet: wdzięczność za okazane jej, szczere i niewymuszone, względy.
Kości i zwłoki
A jeśli u was jeden drugiego kąsa i pożera,
baczcie, byście się wzajemnie nie zjedli.
św. Paweł, list do Galatów
Kostucha trudno nazwać pięknym mężczyzną. Baaa, trudno go nawet nazwać mężczyzną niebudzącym odrazy. Przez jego płaską, ziemistego koloru twarz biegnie od ucha aż po kącik ust szeroka, pofałdowana blizna. Kiedy Kostuch mówi, blizna wydaje się poruszać, tak jakby pod skórą kłębiły się długie glisty, za wszelką cenę pragnące wyjść na światło dzienne. Jednak ja przyzwyczaiłem się już do mego towarzysza, odbyliśmy razem wiele kształcących podróży i przeżyliśmy przygody, w czasie których mogliśmy okazać przywiązanie do naszej świętej matki – Kościoła, a przy okazji zarobić również kilka groszy. Ot, tak, by dość było na suchy chleb i kubeczek wody, bo nawet inkwizytorom i ich pomocnikom choćby najgorętsza i najżarliwsza modlitwa nie wystarcza do życia.
Tym razem siedzieliśmy w zatęchłej oberży, gdzie dym i smród przypalonej kaszy unosiły się pod samą powałę, dziewka służebna miała twarz niechlujnej maciory, a karczmarz pochrapywał z głową opartą na szynkwasie, nurzając koniec nosa we własnych, zaschniętych już, wymiocinach.
Kostuch siedział naprzeciw mnie, z kapturem płaszcza zarzuconym na głowę i osłaniającym twarz. Jestem pewien, że nie czynił tak, by oszczędzić bliźnim przykrości oglądania swej twarzy. On po prostu lubił tę chwilę, kiedy dobrze oświetlony blaskiem świec, mógł jednym ruchem zerwać kaptur z głowy i spojrzeć na rozmówcę. Wierzcie mi, moi mili, że większości ludzi słowa więzły wtedy w gardle. Mnie osobiście bardziej przeszkadzał smród bijący z niemal nigdy niemytego ciała mego towarzysza, a także jego nigdy niepranej odzieży. Bóg w swej łasce obdarzył mnie czułym powonieniem, więc zwykle starałem się siadać w stosownej odległości od Kostucha lub po zawietrznej, ale tym razem, w karczmie, trudno było dokonywać podobnych manewrów. Przynajmniej smród spalonej kaszy był na tyle silny, że niemal zabijał słodki odór Kostuszej zgnilizny.