– Zapiszcie, że przesłuchiwany nie zaprzeczył – wtrącił brat Sforza. – A poza tym ksiądz proboszcz potwierdzi, iż tak jest w istocie.
– Co wam wiadomo o okradaniu grobów i bezczeszczeniu zwłok? – spytałem.
Odczekałem chwilę.
– Na gniew Pański, Kurcie Bachwitz – rzekłem ostrzejszym tonem. – Czy wy mnie słyszycie, człowieku?
– Zacznijcie od cęgów – rzucił Sforza od stołu.
– Może sami zechcecie poprowadzić przesłuchanie? – Odwróciłem się w jego stronę. – Zważcie jednak, że istnieją pewne procedury, których wypada przestrzegać.
– A czy ja coś mówię? – Wzruszył ramionami i byłem niemal pewien, że w jego słowach słyszę drwinę.
– Kurt. – Położyłem grabarzowi dłoń na suchym ramieniu. – Jesteśmy tu tylko po to, by pomóc ci i byś ty pomógł nam. By w Imię Pańskie dojść prawdy. Czy zechcesz nas wesprzeć w tym świętym dziele?
Równie dobrze mogłem mówić do stołu, na którym leżał, ponieważ nie sądzę, by rozumiał, a choćby słyszał cokolwiek, co się działo. Wiedziałem, że przesłuchiwanie takiego człowieka mija się z celem. Podobne otępienie nie zdarzało się często, niemniej w wypadku ludzi starych lub obłąkanych nie było niczym dziwnym. Każdy inkwizytor wiedział, że wtedy należy przerwać przesłuchanie, a oskarżonego lub świadka doprowadzić do stanu nieco przejaśniającego umysł. Jedzenie i kubek wina potrafiły zdziałać cuda większe niż szarpanie ciała rozpalonymi kleszczami. W końcu naszym celem miało być dojście do prawdy, a nie sprawianie bezcelowej męki.
Zauważyłem, że Kostuch miesza siarkę w żelaznym kociołku. Na ogół był to widok, który przerażał nawet najbardziej zatwardziałego grzesznika (choć jeszcze bardziej przerażony był on wówczas, gdy taki kociołek przechyliło się nad jego przyrodzeniem), ale w tym wypadku nie sądziłem, by cokolwiek odniosło skutek. Oczywiście, kiedy przesłuchiwany nie chciał odpowiadać na pytania, pierwszym moim zajęciem powinno być przedstawienie mu narzędzi oraz wyjaśnienie skutków ich działania. Postanowiłem tak uczynić, ale tylko, by trzymać się wyznaczonej procedury, gdyż nie widziałem żadnego sensu w ostrzeganiu człowieka nie słyszącego moich słów.
– Czy zrozumieliście? – zapytałem, kiedy już skończyłem objaśniać do czego służą narzędzia.
Grabarz wyjęczał coś bełkotliwie i wpatrywał się we mnie bolesnym spojrzeniem przekrwionych oczu.
– Napiszcie, że zrozumiał – podpowiedział Sforza.
– Nie! – Odwróciłem się. – Nic takiego nie będziecie pisać! Ten człowiek nie jest w stanie pozwalającym na prowadzenie przesłuchania. Kostuch, odwiąż go i zaprowadź do celi. Daj mu jeść i pić.
– Nie będziecie prowadzić przesłuchania? – Sforza poderwał się od stołu, a na jego pomarszczone policzki wystąpił ceglasty rumieniec.
– Nie – odparłem krótko. – Ale jak chcecie – wskazałem ręką grabarza – zawsze możecie spróbować…
Wiedziałem, że należy do tego gatunku ludzi, którzy chętnie każą zadawać mękę innym, ale sami nieskorzy są, by przyłożyć rękę do tortur. Tymczasem łaska umiejętnego sprawiania cierpienia jest krzyżem, który nosi każdy inkwizytor. Poddajemy ludzi straszliwym próbom tylko dlatego, iż wierzymy, że mostem niezmierzonego bólu zawędrują oni do Królestwa Niebieskiego. Nie zamierzałem więc dopuścić, by jałmużnik wysługiwał się mną niezgodnie z prawem oraz obyczajem.
– Niech będzie po waszemu – powiedział w końcu Sforza, ale przyznanie się do porażki w obecności proboszcza oraz granadzkiego rycerza musiało go zaboleć.
– Dziękuję wam uprzejmie. – Skinąłem głową.
Grabarza zamknięto w ciasnej izbie przy magazynie, i dopilnowałem, aby rzeczywiście dano mu jedzenie, wodę i ciepły koc. Zajrzałem do niego nieco później i kiedy otworzyłem drzwi, zobaczyłem, że siedzi przy pustej już misce. Na mój widok zajęczał, skulił się w kącie. Chudymi ramionami zakrył głowę, tak jakby się spodziewał, że zacznę go bić.
– Kurt – powiedziałem, starając się, aby mój głos zabrzmiał łagodnie. – Wybacz bratu jałmużnikowi jego pochopność. Wierz mi, że chcę tylko z tobą porozmawiać i nie uczynię ci żadnej krzywdy.
Łypnął na mnie poprzez szparę między kościstymi łokciami.
– Napijesz się wina? – spytałem.
Zagulgotał coś niezrozumiale, ale ja, niezrażony, usiadłem obok niego na wilgotnej posadzce. Potarłem nos opuszkami palców i skrzywiłem się, bo grabarz najwyraźniej zanieczyścił wcześniej swe odzienie i skutki tego dawały się odczuć aż nadto wyraźnie. Delikatnym ruchem włożyłem w jego dłoń bukłak z winem, a on zacisnął na nim węźlaste palce przypominające szpony jakiegoś wielkiego, chorego ptaka.
– Na zdrowie, Kurt – powiedziałem. – To dla ciebie. Wszystko.
Znowu coś wybełkotał, ale przechylił naczynie do ust. Pił, a wino lało mu się po siwej szczecinie brody i spływało aż na wychudłą pierś. Opróżnił bukłak i oddał mi go ostrożnie, jakby bojąc się, czy jednak go nie uderzę.
– Ciężko już sobie poradzić – zagadnąłem – z łopatą i grzebaniem dołów w twardej ziemi, co? Mój ojciec też miał chore ręce. Mówił, że nie ma to jak wyciąg z gorącego rumianku do moczenia dłoni i kilka łyków mocnej gorzałki, żeby rozgrzać stare kości.
Mój ojciec nic takiego nie mówił, a przynajmniej ja słyszeć tego nie mogłem, gdyż nigdy los nie przeciął naszych dróg. Matka twierdziła, co prawda, że był jej mężem zaślubionym przed Bogiem oraz księdzem, ale w sąsiedztwie różnie o tym gadano. Jednak uznałem, że dla dobra sprawy taka bajeczka może pomóc i nieco rozruszać język starca.
– Nie masz syna, Kurt? Żeby ci pomagał w ciężkiej pracy?
Pokręcił tylko głową, ale widziałem, że spogląda na mnie już z mniejszym strachem. Być może to moje słowa, a być może wino, dodały mu odwagi.
– Chciałbym, byś stąd jak najszybciej wyszedł – westchnąłem. – Bo, mówiąc między nami, strasznie durny jest ten zakonnik, co?
Uśmiechnął się, obnażając sine dziąsła i pieńki sczerniałych, przegniłych zębów, ale nic nie powiedział.
– Muszę cię stąd wyciągnąć, Kurt, bo nie godzi się, żeby zacny grabarz siedział w celi. Od dawna już chowasz ludzi ze Stolpen, co?
– Ho, ho – rzekł tylko. – Tatko byli grabarz i przy nim żem się wprawiał – dodał po chwili skrzypiącym głosem.
– A teraz ciężko – westchnąłem. – Na pewno ktoś z dobrych ludzi wspomaga cię w ciężkiej pracy, prawda?
Pokiwał głową.
– Oj, są jeszcze dobrzy ludzie, panie – zamruczał. – Bo takimi łapami – wyciągnął przed siebie chude, poskręcane i drżące jak na zimnie ręce – to już nijak nie wydoli.
– Bieda – powiedziałem współczującym tonem. – Wyciągnę cię stąd jutro, Kurt, i postawię najlepsze piwo w karczmie. Swoją drogą – obniżyłem głos – okropne szczyny warzy ten wasz karczmarz.
Bachwitz zachichotał piskliwie, zatchnął się i odkasływał długą chwilę. W końcu splunął w kąt kulą gęstej, zielonej plwociny.
– Gadają, co naprawdę szczy do tego piwa – rzekł i otarł łzy z policzków.
W myślach podziękowałem Panu, że wczorajszego dnia jedynie popróbowałem wina z kubka, a resztę wylałem i nie zamawiałem żadnego piwa. Miałem tylko nadzieję, że karczmarz nie lubił również wzbogacać smaku wina swoim moczem. Niemniej należały mu się tęgie baty za takie żarty z klientów. Chociaż, z tego, co wiedziałem, w Hezie także nie stroniono od podobnych praktyk, zwłaszcza w podłych spelunach odwiedzanych przez najgorsze szumowiny. Czyli tam, gdzie najczęściej miał okazję bywać wasz uniżony sługa.
– I co mają robić ludzie, jak ty siedzisz w celi? – zapytałem. – Kto pogrzebie zwłoki?
– Jakie zwłoki? – Uniósł na mnie wzrok.