– Inkwizytorze Madderdin – powiedział z wyraźnym trudem, a słowa brzmiały jak „ipfisytoże materin”. Uśmiechnąłem się raz jeszcze, gdyż to było również zabawne. – W toku postępowania zostało udowodnione, iż w mieście Stolpen działał potężny czarnoksiężnik. A wy w niepojęty sposób wzbranialiście się przed podobną konkluzją. Uważam więc, iż sprawa wymaga pieczołowitego wyjaśnienia. Dlatego udacie się pod strażą do Stolicy Apostolskiej, gdzie otrzymacie szansę, by udowodnić siłę swej wiary i wskazać nam błąd, który, jeśli zajdzie taka potrzeba, Ojciec Święty przyjmie z pełną pokorą.
Ledwo rozumiałem, co też brat Sforza bełkocze, i tylko wieloletnie doświadczenie w przesłuchiwaniu ludzi, którzy wyglądali gorzej niż on, pozwoliło mi pojąć jego słowa.
Nie znałem się na kodeksach aż tak, by stwierdzić, czy jałmużnik miał prawo podjąć podobną decyzję, czy też nie. Zapewne byłby to interesujący przedmiot sporu dla biegłych jurystów. Niemniej, nie miało to teraz żadnego znaczenia, gdyż za bratem jałmużnikiem stali zbrojni hrabiego Scheifolk, których przezornie wcześniej wezwał. A ja miałem po swej stronie jedynie Kostucha. I wolałem jednak nie jechać do Stolicy Apostolskiej w kajdanach.
– Czy przyjmujecie moją decyzję, czy też życzycie sobie wyjaśnienia sprawy na miejscu, zdając się na sąd oraz miłosierdzie Kościoła?
Wyjaśnienie sprawy na miejscu brzmiało niewinnie. Tyle, iż ja wiedziałem, co kryje się pod tymi słowami. Zdanie się na sąd kościelny unicestwiało wszelkie moje przywileje jako inkwizytora. Mógłbym być przesłuchiwany i, rzecz jasna, poddany torturom. Jak się domyślacie, mili moi, nie miałem ochoty dobrowolnie kłaść głowy na pieńku, a na temat miłosierdzia Kościoła, reprezentowanego przez jałmużnika, miałem wyrobione doświadczeniem zdanie.
– Bracie Sforza – powiedziałem. – Z całą stanowczością protestuję przeciwko uzurpowaniu sobie przez was władzy wam nienależnej. Co więcej, nie zamierzam poddawać się waszej jurysdykcji, a tu obecnych zapewniam i biorę na świadków, że Święte Officjum wyciągnie surowe konsekwencje wobec wszystkich, którzy ośmielili się znieważyć jego funkcjonariusza.
Sforza słuchał mnie, zdawałoby się uważnie, ale ani jeden mięsień nie drgnął na jego bladej, pomarszczonej twarzy. Wpatrywał się we mnie z bezbrzeżną nienawiścią, a ja uśmiechnąłem się łagodnie.
– Zakujcie go – rozkazał, starając się tym razem jak najwyraźniej artykułować słowa.
Zbrojni hrabiego ruszyli w moją stronę. Dwóch durnych wieśniaków, którym pozwolono nałożyć skórzane zbroje, a do garści dano tępe miecze. Dla wyszkolonego inkwizytora nie mogli być przeszkodą. Ale pod oknem stał jeszcze hrabia Scheifolk oraz jego przyboczny, który wyglądał już na człowieka lepiej przygotowanego do walki. Zostało mi niewiele czasu, by podjąć decyzję, co wypada czynić. Miałem miecz, miałem też shersken – jedną z najobrzydliwszych znanych trucizn. Jedna garsteczka rzucona w oczy wystarczy, by ofiara zaniewidziała i poczuła przeraźliwe swędzenie w źrenicach. Lecz jeśli zatrze oczy, to jej własne palce będą ostatnim widokiem, który ujrzy. Oczywiście, mogłem mieć nadzieję, że pokonam hrabiego oraz jego sługusów. Ale co dalej? Czy Mordimer Madderdin nie stanie się wtedy bardzo pilnie poszukiwaną zwierzyną? Zabicie szlachetnie urodzonego arystokraty wykonującego polecenia wysłannika Ojca Świętego nie zyskałoby mi popularności. Niewiele miałem czasu na podjęcie decyzji, lecz nagle od drzwi usłyszałem spokojny głos.
– Chyba jednak nie.
Odwróciłem się. W progu stał szpakowaty inkwizytor o końskiej, zmęczonej twarzy. Na jego płaszczu błyszczał wyhaftowany srebrną nicią połamany krzyż. Inkwizytor nie był sam. Za jego plecami stali trzej inni funkcjonariusze Świętego Officjum. Wszyscy z mieczami u pasów. I wszyscy trzymali dłonie na ich rękojeściach.
– Jestem Ruprecht Zeedorf, przełożony Inkwizytorium z Kaiserburga – rzekł obojętnym tonem. – Mam rozkaz dla inkwizytora Madderdina nakazujący mu natychmiastowe stawienie się przed obliczem Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu.
W komnacie zaległa cisza. Zbrojni hrabiego zastygli w pół drogi do mnie. A ja zastygłem z palcami w woreczku z sherskenem. W końcu brat Sforza ocknął się ze zdumienia.
– Pokażcie te rozkazy – rzucił nerwowym tonem, a w jego nieruchomej, zaciętej twarzy coś wreszcie drgnęło.
Ponieważ zabrzmiało to jak „pofacietekazy”, więc ani Zeedorf, ani jego ludzie nic nie zrozumieli i tylko przyglądali się jałmużnikowi ze zdziwieniem zmieszanym ze szczyptą rozbawienia. Spojrzenia przełożonego inkwizytorów z Kaiserburga i moje skrzyżowały się na moment, a ja dostrzegłem, że źrenice Zeedorfa przypominają dwa błyszczące okruchy obsydianu. Były równie czarne i równie martwe.
– Brat Sforza pragnie, byście pokazali mu rozkazy – wyjaśniłem uprzejmie. – I prosi, żeby mu wybaczyć, gdyż z nieznanych bliżej przyczyn ma jakieś kłopoty z wymową…
– Z całym szacunkiem – powiedział Zeedorf z uśmiechem, który nie miał z szacunkiem nic wspólnego. – Ale nie widzę powodów, aby pokazywać wam rozkazy pochodzące ze Świętego Officjum. Ta sprawa was nie dotyczy, jałmużniku. Ale możecie odejść. Inkwizytorium nic do was nie ma. Na razie…
Ha, mili moi, jakże byłaby to zajmująca sprawa dla jurystów! Czy rację ma pełnomocnik papieski wzywający inkwizytora do Stolicy Apostolskiej, czy też przeważa bezpośrednie polecenie od przełożonego – biskupa Hez-hezronu – nakazujące inkwizytorowi stawić się przed jego obliczem? I czy inkwizytor musi pokazać papieskiemu jałmużnikowi właściwe dokumenty? W tym jednak wypadku znaczenie miał fakt, że nie byłem sam. Za moimi plecami stał Ruprecht Zeedorf oraz trzech braci-inkwizytorów. Tylko idiota mógłby nie wiedzieć, że inkwizytorzy są szkoleni tak, by biegle władać zarówno umysłem, jak i orężem.
– Cc-coś takiego! – Sforza wyraźnie stracił język w gębie. – Kim wy w ogóle jesteście?
– Nie dosłyszeliście? – Zeedorf tym razem zrozumiał słowa kanonika i odezwał się z jakąś szyderczą słodyczą w głosie. – Jestem przełożonym Inkwizytorium z Kaiserburga. A dawno temu, zanim zostałem inkwizytorem, miałem zaszczyt uczestniczyć w wyprawie do Ziemi Świętej. – Spojrzał w stronę hrabiego i jego ludzi. – Pod nieco innym mianem – dodał z uśmiechem pozbawionym wesołości. – Jako trzeci syn księcia von Zeedorf, jeśli któremuś z panów to cokolwiek mówi.
Hrabia Scheifolk przełknął ślinę tak głośno, że musieli to usłyszeć chyba wszyscy w komnacie.
– Książę – rzekł. – Prawdziwy zaszczyt. Proszę mi wierzyć, że…
– Chciałbym, aby dzisiejsze spotkanie było zaszczytem i dla mnie – przerwał mu surowym tonem Zeedorf. – A poza tym nie jestem i nigdy nie byłem księciem, gdyż wybrałem służbę Chrystusowi ponad złudne przywileje mojego stanu.
– Oczywiście, nie chciałem urazić…
Nie dziwiłem się konsternacji hrabiego Scheifolk, gdyż ród von Zeedorf należał do najbardziej zasłużonych i najpotężniejszych w Cesarstwie. Oczywiście Ruprecht był tylko przełożonym lokalnego oddziału Inkwizytorium, ale jego wpływy mogły sięgać daleko ponad niezbyt w końcu znaczne stanowisko.
– Mistrz Mordimer Madderdin został zobligowany, by udać się wraz ze mną – obwieścił Zeedorf. – Mam nadzieję, panie hrabio, że nie zechcecie przeszkodzić w wykonaniu woli Inkwizytorium?
– Ja? Ja? – powtórzył hrabia i zerknął niepewnie w stronę Sforzy. – Oczywiście, że nie… Przecież to nie moja sprawa… Jakże bym śmiał…