Выбрать главу

Podróż zajęła nam nie więcej niż godzinę, a miejscowy poprowadził nas przecinkami wśród gęstwiny, których istnienia sam pewnie bym się nawet nie domyślił. Wodospad spływał z wapiennych, obrośniętych niskimi krzewami skałek i rozlewał się na dole w niewielkie, płytkie jeziorko pełne białych, nagrzanych słońcem głazów, wystających nad lustro wody. Kiedy znaleźliśmy się już na miejscu, Kostuch zgonił chłopaka z siodła i kazał mu wracać do wioski. Potem podał mi rękę, żebym bezpiecznie zgramolił się z konia. No, no, cóż za domyślność i troska, pomyślałem z lekkim rozbawieniem, choć nie ukrywam, że byłem mu wdzięczny, gdyż upadek przy zeskakiwaniu z siodła byłby dla waszego uniżonego sługi nader poniżający.

– Zabrałeś łopatę? – spytałem.

– Nic nie mówiłeś o łopacie – odparł po chwili obrażonym tonem.

– Jasssne – rzekłem. – No to możesz zacząć kopać tam. – Wskazałem mu miejsce kilka metrów na prawo od brzegu.

– Czym mam kopać? – Spojrzał na mnie, marszcząc czoło.

– Skoro nie zabrałeś łopaty, pewnie rękoma – wyjaśniłem pogodnie.

Chwilę jeszcze wpatrywał się we mnie, potem powiedział „aha” i uklęknął w miejscu, które wskazałem. Zaczął rozgrzebywać ziemię dłońmi. Ja tymczasem zdjąłem buty i onuce, usiadłem na jednym z głazów i włożyłem stopy do lodowatej wody. Od razu zrobiło mi się lepiej.

– Bardziej na prawo – rozkazałem, przyglądając się, jak Kostuch grzebie w ziemi. – I prędzej, na miecz Pana, nie mamy całego dnia…

Fuknął coś z niezadowoleniem, ale zaczął kopać nieco szybciej. Przymknąłem oczy i obróciłem twarz w stronę słońca.

– Mam! – Z bezmyślenia wyrwał mnie wrzask Kostucha. Uniosłem powieki.

– Co masz? – spytałem.

– Kość! – Machnął w powietrzu wygrzebaną z ziemi piszczelą, jakby to była magiczna różdżka.

– No to jesteśmy w domu. – Wstałem i, nie zakładając butów, podszedłem do niego. – Kop w górę, a znajdziemy resztę.

Wziąłem od niego piszczel i przyjrzałem się jej uważnie. Trudno było nie dostrzec, że kość była gładka, oczyszczona z wszelkiego mięsa, ścięgien i krwi. Dostrzegłem ślady zębów. Z całą pewnością nie były to wilcze kły, ani tym bardziej niedźwiedzie. Po pierwsze, zwierzęta nie objadłyby gnata tak dokładnie i nie pozostawiły samej kości w stanie niemal nienaruszonym. Po drugie, ktoś wyraźnie zeżarł zwłoki, a potem niejadalne resztki pieczołowicie zakopał. A w ten sposób mógł postąpić tylko człowiek. I odkrycie tegoż właśnie faktu wydało mi się nad wyraz interesujące, chociaż zwiastowało również nieliche kłopoty.

– O, następna…

Tym razem Kostuch odkopał miednicę. Przyjrzałem się jej uważnie.

– Tatuńcio – powiedziałem. – Szukajmy teraz mamuńci.

Zaśmiał się chrapliwie i zagrzebał w ziemi ze zdwojonym zapałem. Sądził chyba, że zbliżamy się do celu naszej misji. Niestety, ja nie ośmielałem się być aż takim optymistą, gdyż znalezienie ogryzionych kości po rodzicach Johanna i Margerity tylko komplikowało sprawę.

Usiadłem obok i przyglądałem się, jak Kostuch wyjmuje po kolei kości. Piszczele, miednice, żebra, czaszki. Ułożyłem z tego wszystkiego dwa całkiem zgrabne szkieleciki. Efekt psuł tylko fakt, że zwłaszcza na czaszkach ślady ugryzień były aż nazbyt widoczne.

– Ej, już wszystko – powiedziałem, kiedy mój towarzysz nie przerywał kopania. – Co byś chciał jeszcze znaleźć? Trzecią głowę?

– Wesołek – burknął i nagle zamarł z palcami w ziemi. – Czekaj, Mordimer, mam coś…

– Może kreta? – poddałem.

I wtedy Kostuch wyciągnął następną czaszkę, a ja zagapiłem się na nią, zdumiony.

– Na miecz Pana – mruknąłem w końcu. – Kogo tu jeszcze zabito?

– Coś ona mała. – Kostuch oglądał czaszkę pod słońce.

– Przecież chłopi nie mówili, żeby ktokolwiek jeszcze zaginął – rzekłem w zasadzie do własnych myśli, a nie do Kostucha. – Ani kobieta, ani dziecko. Może to jakieś stare kości?

– Spójrz no. – Kostuch wyciągnął czerep w moją stronę. – Znowu zęby…

I faktycznie, czaszka została tak samo dokładnie ogryziona, jak pozostałe dwa, kompletne już, szkielety.

– Dobra, kop dalej – nakazałem i sam przykucnąłem, rozgrzebując ziemię dłońmi, bo cała sprawa zaczynała mnie coraz bardziej ciekawić.

Po dłuższej, wytężonej pracy odnaleźliśmy jeszcze dwa szkielety. Oba były małe, więc z całą pewnością musiały należeć do dzieci. Do chłopca oraz dziewczyny.

– Może to jakieś dzieciaki z innej wioski – zastanowiłem się. – Albo te wieprze nie powiedziały nam o innych zaginięciach.

– Ślepy by powiedział – burknął Kostuch.

No i rzeczywiście miał rację. Wolfi Łamidąb (którego Kostuch niesłusznie nazywał ślepym, bo miał on przecież bielmo tylko na jednym oku) wyraźnie nam sprzyjał i z całą pewnością nie zataiłby tak ważnej informacji.

– Co tu się wyprawia? – Wstałem i przyjrzałem się szkieletom z góry. – Dwoje dorosłych, dwoje dzieci, ale przecież Johann i Margerita żyją, chyba że ja mam już zwidy…

Kostuch, wyraźnie mało zainteresowany moimi rozważaniami, usiadł nad brzegiem jeziorka i zdjął buty. Smród doleciał mnie, pomimo że stałem kilkanaście kroków od niego. Skrzywiłem się i odsunąłem dalej. Tymczasem Kostuch włożył stopy do jeziorka, bardzo ostrożnie, jakby mogły mu się w nim rozpuścić. Po chwili uśmiechnął się i zagmerał paluchami w wodzie.

– Dobrze się czasem wykąpać – stwierdził z zadumą – bo, czekajże no, kiedy ja się kąpałem ostatni raz? W Hezie na święto Zstąpienia? Co, pamiętasz może, Mordimer?

Westchnąłem tylko i znowu kucnąłem nad wykopanym przez nas dołem. Zacząłem przesypywać ziemię przez palce.

– Piątego już nie znajdziesz. – Zaśmiał się Kostuch i podrapał po brodzie. – A zresztą może i tak, co?

Odrzuciłem na bok brązowy kamyczek i nagle zorientowałem się, że to wcale nie był kamyczek. Zanurkowałem w trawę i szybko namacałem okrągły kształt. Uniosłem go do słońca.

– Pierścionek – powiedziałem. – Miedziany pierścionek z literą „M”.

– Miedziany? – Kostuch nawet nie odwrócił się w moją stronę, tylko z pogardą wzruszył ramionami. – Co ci, Mordimer, po miedzianym pierścieniu? Weź go wyrzuć…

– Mały. – Przyjrzałem mu się z bliska. – Ot, taki na palec dziecka albo dziewczyny. Ha! – Schowałem pierścionek w zanadrze.

* * *

Do wioski wróciliśmy późno, gdyż najpierw kazałem Kostuchowi zakopać szkielety, a potem odmówiłem nad grobem krótką modlitwę, polecając Bogu dusze nieszczęsnych ofiar. Nie zamierzałem przerażać chłopów wieściami o odnalezionych szczątkach, zwłaszcza że ślady zębów na kościach niepokoiły nawet mnie. Czyżby istniał w tej głuszy i na tym pustkowiu kult kanibali? A jeśli istniał, czy zjadali ludzkie mięso jedynie dla kulinarnej podniety, czy też kryła się w tym część mrocznego obrzędu lub magicznego rytuału? W dodatku człowiek jest dość dużym stworzeniem, a tutaj oczyszczono z mięsa kości czterech osób. Trudno było więc nie zgodzić się z tezą, iż był to naprawdę obfity obiad, nawet dla kogoś dysponującego ogromnym apetytem!

Zakazałem Kostuchowi wspominać komukolwiek, co widzieliśmy, a on poklepał się po głowie.