– Już zapomniałem – odparł z krzywym uśmiechem.
Roześmiałem się, gdyż miał to być dowcip. Kostuch, bowiem, nigdy niczego nie zapomina i muszę przyznać, że jego niezwykłe zdolności czasem się przydawały. Choć nie za bardzo wyobrażam sobie, jak ja sam mógłbym żyć z wieczną pamięcią o wszystkich, nawet najmniej istotnych wydarzeniach z mojego życia. Czy nie czułbym się, jak na szczycie przeogromnego śmietnika, gdzie wśród nieogarnionej sterty rupieci ukryto prawdziwe skarby? No, ale na korzyść Kostucha przemawiał fakt, że bez trudu potrafił wydobyć z otchłani każdą informację, której potrzebowałem, więc jakoś przez ten śmietnik się przekopywał.
Kazałem mu wrócić do bliźniaków, a sam podjechałem na skraj wioski, gdzie tuż przy brzozowym zagajniku stała chałupa Wolfiego Łamidęba.
– Dostojny panie… – Były żołnierz zerwał się znad paleniska, gdzie pichcił coś w osmolonym kociołku. – Może chcecie pojeść? Czym chata bogata…
Przysiadłem na ściętym i wygładzonym pniu, który zastępował w tym skromnym wnętrzu krzesło.
– Na zdrowie – odrzekłem. – Nie jestem głodny. Ale może napijesz się ze mną?
Wyciągnąłem ku niemu bukłak z gorzałką, a on uśmiechnął się, skłonił w podziękowaniu głowę i łyknął, aż zagulgotało. Przymknął powieki.
– Śliwkowa. Palona – powiedział z rozmarzeniem. – Człowiek na samym piwie nie wydoli, panie. Nijak… – Spojrzał na mnie pytająco, a ponieważ skinąłem z uśmiechem, więc wydudlił jeszcze jeden potężny łyk.
– Popatrz no, Wolfi. – Wyciągnąłem z kieszeni miedziany pierścionek. – Widziałeś kiedyś ten przedmiot?
Wziął pierścionek z mojej ręki i przyjrzał mu się w blasku ognia.
– Ano widziałżem – rzekł. – Jasna sprawa, żem widział, panie. Toż to pierścionek Margotki, co ojciec jej nie tylko kupił na jarmarku, ale kazał taką zręczną literkę wyrychtować. To „M”, prawda, panie?
– Tak. To „M” – odparłem. – Jesteś pewien, że to jej pierścionek?
– Żebym tak skonał. – Huknął się w pierś. – Będzie wam dziewuszka wdzięczna, żeście znaleźli zgubę, boż to ostatnia pamiątka po rodzicielu…
– Myślisz, że nie wróci?
– Nieee. – Pokręcił głową. – Skoro nie wrócił, to i nie wróci, świeć Panie…
– Biedne sierotki – westchnąłem. – Ciężkie jest życie sierotek, co, Wolfi?
– Oj, ciężkie, dostojny panie – również westchnął. – Ale my jesteśmy dobrzy ludzie. Odchowamy, żeby im się krzywda nie działa.
– Podobno wieś gada, że dzieciaki wróciły odmienione. – Podałem mu znowu bukłak. – Co to ma znaczyć? O jakiej odmianie się mówi?
Przechylił bukłak do ust i wysączył do dna, a ja widziałem tylko, jak miarowo rusza mu się grdyka na pokrytej kępkami włosów szyi. Odetchnął głęboko, beknął, zakaszlał i oddał mi naczynie.
– Dobre – mruknął. – Aj, dobre. Na służbie też tak sobie siedzieliśmy przy ogniu i pociągali śliwówkę…
Widać Wolfi Łamidąb miał całkiem miłe wspomnienia z wojskowych lat, ale w sumie nic dziwnego, że kojarzyły mu się one z piciem oraz leniuchowaniem, gdyż najjaśniejszy cesarz był człowiekiem spokojnym i niechętnym do wojaczki. Czego nie dało się, nawiasem mówiąc, powiedzieć o jego spadkobiercy, którego nieskrywane plany przyszłych kampanii budziły pewne poruszenie wśród poddanych. Zwłaszcza tych, którzy mieliby zaszczyt umierać na polu chwały w imię realizacji jakże śmiałych cesarskich wizji. W końcu właśnie młody cesarz stwierdził ponoć, że wojnę z heretykami prowadzić będzie do ostatniego tchnienia… swych żołnierzy. Bogu dziękować, na razie nie miał ku temu ani sił, ani środków.
– Co z tym odmienieniem? – zagadnąłem.
– Aż tam, ja wiem? – Rozłożył dłonie. – No niby jakoś tak…
– Zachowują się inaczej niż zwykle? Mówią w inny sposób? – dopytywałem.
– Coś jakby trochę – pokręcił palcami przy głowie – nie tak, jak trza.
Wolfi zdawał się być poczciwym człowiekiem, ale najwyraźniej nie otrzymał w darze od Boga lotnego umysłu oraz daru pięknego wysławiania się. No cóż, i tę przeszkodę trzeba było jakoś pokonać.
– A dokładniej, Wolfi? Co się zmieniło? Spokojnie, chłopcze, pomyśl dobrze, nie spiesz się…
– Teraz tylko razem się trzymają… – Lewą dłonią zagiął wskazujący palec prawej.
To akurat byłem w stanie zrozumieć. Nieszczęście zbliża ludzi, zwłaszcza kiedy tracą rodzinę i pozostają sami na świecie.
– …mówią jakensik inaczej, jakby ładniej. – Zmarszczył czoło i zagiął drugi palec. – Albo co tam…
Cóż, wydawało mi się, że niekoniecznie Wolfi Łamidąb mógł odgrywać rolę eksperta w sprawie wysławiania się oraz bogactwa wymowy.
– …zdało się, że jakby nie poznali od razu, kto jest kto, i tak widać sobie potem przypomnieli… – Zagiął trzeci palec.
I to byłem w stanie zrozumieć, gdyż zdarzało się, że przeżyta tragedia odbierała ludziom nawet nie część pamięci, lecz pozostawiała w świadomości jedynie nędzne okruchy dawnego życia.
– No i jakieś takie one w ogólności dziwne – podsumował, zaginając czwarty palec. – A i w szczególności – dodał, marszcząc czoło.
– Bardzo mi pomogłeś, Wolfi – rzekłem serdecznie, bo wiedziałem, że nie wycisnę z niego wiele więcej.
Rozpromienił się.
– Zawsze do usług, proszę łaski jaśnie pana – powiedział dziarskim tonem.
– Wiem, Wolfi. Doceniam to. – Wstałem i pożegnałem go skinieniem głowy.
– Cesarska piechota wybraniecka, proszę łaski jaśnie pana! – niemal zawrzasnął.
Uśmiechnąłem się i wyszedłem, pochylając głowę, by nie rozbić jej o niską powałę.
Z ulgą odetchnąłem świeżym powietrzem, bo podejrzewałem, że po pierwsze, Wolfi miał podobny stosunek do kąpieli, co mój przyjaciel Kostuch, a po drugie, nie był zapewne mistrzem sztuki kulinarnej i to coś, co gotował w kociołku, musiało już umrzeć bardzo dawno temu.
Rozmowa z Łamidębem nie przyniosła wiele nowego, ale wiedziałem jedno: nazajutrz wnikliwie przebadam dzieci. Jeśli znający je od lat miejscowi gospodarze twierdzili, że jakoś się zmieniły, to wasz uniżony sługa chciał znać przyczyny tej zmiany. A poza tym bardzo interesowało mnie, w jaki sposób pierścionek małej Margerity znalazł się w jamie, w której ukryto szczątki czterech trupów.
Na razie jednak postanowiłem posiedzieć chwilę nad strumieniem. Noc była ciepła, rozpromieniona blaskiem księżyca w pełni, a mnie nie chciało się jeszcze spać. Zwłaszcza że z niejaką obawą czekałem na wzmożoną gamę zapachowych bodźców, która zaatakuje me nozdrza zaraz po wejściu do chatynki, gdzie spali Kostuch i bliźniacy.
Bóg obdarzył mnie wyczulonym słuchem, więc usłyszałem za plecami kroki, mimo że przybysz wyraźnie starał się iść cicho. Odczekałem jeszcze chwilę i skoczyłem na równe nogi. Odwróciłem się już z mieczem w garści. W jasnym świetle księżyca, kilka kroków przed sobą, zobaczyłem Johanna, który zamarł z jedną stopą uniesioną w powietrzu.
– A co ty straszysz ludzi po nocy, smyku? – spytałem, chowając miecz do pochwy.
Stał cały czas nieruchomo, w tej nienaturalnej i niewygodnej pozycji. Przypatrywał mi się zawziętym, wrogim wzrokiem. Czujnym. Jak wilk, którego przyłapano na podkradaniu się do ofiary. Ha – niemal zaśmiałem się w myślach – ja, inkwizytor Mordimer Madderdin, miałem być ofiarą kilkuletniego chłopca? No cóż, szczerze mówiąc, nie takie historie słyszałem, a wsadzić człowiekowi nóż w plecy potrafi nawet dziecko.
I wtedy moich uszu dobiegł leciutki plusk. To mogła być ryba szamocząca się w toni lub żaba polująca na owady. Cokolwiek. Ale kiedy płynnie się obróciłem (tak, by nie stracić z oczu Johanna), przekonałem się, że nie była to ani ryba, ani żaba. Na wodzie stała ubrana w białą sukienkę, bosa Margerita, a jej jasne włosy błyszczały w księżycowym świetle. Zatrzymałem wzrok na jej stopach. Bowiem dziewczynka stała na strumieniu, a nie w strumieniu. Wyraźnie widziałem dziecięce palce opierające się o lustro wody.