– Pozwólcie no tutaj. – Wskazałem rosnący nieopodal dąb, pod którego rozłożystymi gałęziami mogliśmy poszukać cienia, a jednocześnie znaleźć się z dala od ciekawskich uszu, gdyby takowe się znalazły.
Stanęliśmy przy grubym, szarobrązowym pniu o spękanej i spieczonej korze. Na jednym z konarów zauważyłem zwęglony ślad po uderzeniu pioruna.
– No więc? – spytałem. – Czego naprawdę ode mnie chcecie?
– Tylko tego, co powiedziałem. – Nie wiem, czy mi się wydawało, czy nie, ale chyba zgrzytnął zębami. – Aresztujcie mnie i odprowadźcie do klasztoru.
– Wiecie co? – Spojrzałem na niego uważnie. – Może was aresztuję i przesłucham tutaj, na miejscu, w Gorlitz?
Zauważyłem, że zbladł i wyraźnie się zaniepokoił.
– Nie, nie, nie – powiedział szybko. – Błagam was, tylko Amszilas… Uwierzcie, muszę tam dotrzeć jak najprędzej.
– Do Amszilas kawał drogi – westchnąłem. – I po co ja wam jestem potrzebny? Jedźcie sami, oddajcie się w ręce zakonników i po sprawie…
– Nie rozumiecie! – Chyba chciał mnie chwycić za ramiona, ale powstrzymał się. – Musicie mnie chronić przez te trzy dni podróży… On, on… chce mnie zabić!
Jego głos stał się niemal piskliwy, a dłonie zaczęły mu tak drżeć, że jedną musiał przytrzymać drugą. No cóż, kimkolwiek był ten człowiek, z całą pewnością wierzył we własne słowa. Oczywiście, nie oznaczało to jednak, że ja mam w nie pochopnie uwierzyć.
– Uspokójcie się – rzekłem łagodnie. – I powiedzcie mi: kto was chce zabić?
Rozejrzał się wokoło spłoszonym wzrokiem.
– On – wyszeptał. – Demon.
– Ach, tak… Demon… – powtórzyłem. – No to zmienia postać sprawy! Macie tu może w Gorlitz jakąś rodzinę?
– Rodzinę? – Skrzywił się. – A co rodzina… – urwał. – Nadal mi nie wierzycie. – Ciężko oparł się o pień drzewa. – Sądzicie, że jestem szalony, prawda? I macie rację, na miecz Pana! Jestem szalony, czy raczej byłem szalony, kiedy… – Zaczerpnął spazmatycznie tchu, wbijając w korę paznokcie. Zauważyłem, że jego palce są zażółcone plamami, być może pochodzącymi z pracy nad alchemicznymi odczynnikami. – Ale to nic nie zmienia – dopowiedział spokojniejszym już tonem. – No dobrze, dajcie mi chwilę, bym was mógł przekonać.
– Ależ proszę bardzo. – Zgodziłem się i spojrzałem z nadzieją w niebo, by zobaczyć, czy słońce zaczyna już chylić się ku zachodowi. Nie zaczynało.
– Nazywam się Casimirus Neuschalk i byłem doktorem teologii cesarskiego uniwersytetu – rzekł i to potwierdzało moje przypuszczenia, co do jego profesji oraz skąd mógł znać tytuły zakazanych dzieł. – Nie będę wnikał w to, jak i dlaczego poznałem tajemne sztuki. – Obróciłem na niego wzrok, ale patrzył gdzieś obok mnie. – Ważne tylko, że popełniłem błąd, inkwizytorze. Zawarłem pakt z siłami, których teraz nie potrafię okiełznać. Moje życie nie jest warte funta kłaków i nie sądzę, abym bez waszej pomocy przeżył nawet tę noc.
Przygryzł wargi tak mocno, że na jego ustach pojawiła się kropelka krwi.
– W zamian za opiekę podzielę się mą wiedzą z mnichami z Amszilas – powiedział, ciężko wzdychając. – Wyjawię wszystko. Od kogo otrzymałem księgi, kto był moim mistrzem, jakich zaklęć używałem… – Znowu westchnął. – Powiem wszystko, czego tylko zażądają. W zamian za życie.
– Zanim przejdziemy do tego, co wam grozi, pozwólcie, że zadam kilka pytań…
Skinął głową w milczeniu.
– Widzieliście dzieło al Ahmadiego w oryginale czy łacińskim lub greckim odpisie?
– We wszystkich trzech.
– Wyjawcie mi więc, z łaski swojej, kto w arabskim wydaniu nazywany jest Królem Demonów, co w wydaniach greckim oraz łacińskim skrzętnie pominięto?
– Jezus Chrystus. – Wzruszył ramionami. – Ale mylicie się, mówiąc, że pominięto. W wydaniu łacińskim zapisano tylko inicjały: I.C.
– A jakimi znakami zapisano imię naszego Pana w oryginale?
– Nie znakami – burknął. – Al Ahmadi przedstawił postać na krzyżu, zastępując imię rysunkiem.
– Nie powinniście tego wiedzieć – powiedziałem wolno.
– Nie powinienem – przyznał. – Gdybym nie widział na własne oczy.
– Jak dostaliście się do dębu druidów?
– Przez otchłań krwi, chaosu oraz bólu – odparł, krzywiąc się, jakby na wspomnienie niemiłego wydarzenia.
– Jakim próbom was poddano?
– Żadnym. Podróż do dębu już jest próbą samą w sobie.
– Jak wygląda dąb? Ilu ludzi trzeba, by objąć jego pień? Czy dużo jest większy od tego, przy którym stoimy?
– Dąb jest jedynie symbolem. To bezkształtna plama mroku, w której magiczne runy jarzą się światłem utkanym z najgłębszej czerni. – Oczy czarnoksiężnika, bo wiedziałem już, że naprawdę jest czarnoksiężnikiem, rozbłysły na tamto wspomnienie. – Z czerni, jakiej człowiek nie jest w stanie sobie wyobrazić.
Pokiwałem głową.
– W takim razie macie, czego chcieliście, doktorze Neuschalk. W imieniu Świętego Officjum aresztuję was i oskarżam o uprawianie praktyk zakazanych przez naszą świętą matkę, Kościół jedyny i prawdziwy.
Odetchnął z prawdziwą ulgą i uśmiechnął się radośnie. Przyznam szczerze, że pierwszy raz zetknąłem się z podobnymi oznakami wdzięczności u aresztowanego. Cóż, człowiek uczy się przez całe życie, a poza tym, czyż sam nie pomyślałem jeszcze nie tak dawno temu, że świat bywa czasami pełen zdumiewających niespodzianek?
– Przygotujcie się dobrze – rzekł, otulając się wełnianym płaszczem, chociaż wieczór był ciepły. Głęboko na głowę nacisnął kapelusz z obłamanym rondem.
Pędziliśmy cały dzień i nasze konie stały teraz, ledwo zipiąc, pod drzewem klonu. Neuschalk stwierdził, że podróż nocą będzie niebezpieczna, a ja przyznałem mu rację. Jeśli rzeczywiście przywołał demona, żądnego teraz jego krwi, to nikt inny jak wasz uniżony sługa będzie musiał temu demonowi stawić czoła. Była jakaś ironia w tym, że ja – inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu, sługa Boży i młot na czarownice (bo tak nas nazywano) – miałem bronić życia przeklętego bluźniercy, maga zajmującego się mroczną sztuką i skazującego swą duszę na wieczne potępienie.
Podrzuciłem drew do ognia i upiłem kilka łyków wina z bukłaka.
– Dacie radę? – spytał urywanym głosem. – Macie w sobie tyle siły?
– Z pomocą Pańską – mruknąłem. – Ale jeśli mnie zwiedliście, wierzcie, że potrafię wam urządzić niezgorsze piekło niż demon, o którym opowiadacie.
Milczał długą chwilę, a w końcu znowu zaczął szarpać szpakowatą brodę.
– Jak was właściwie zwą? Jeśli wolno wiedzieć…
Rzeczywiście, w trakcie wcześniejszej konwersacji jakoś nie pomyślałem o przedstawieniu się Neuschalkowi, zbyt pochłonięty bowiem byłem sprawdzaniem jego wiedzy, a potem w milczeniu gnaliśmy już skrótami, przez las, aby tylko znaleźć się jak najbliżej Amszilas.
– Jestem Mordimer Madderdin – rzekłem. – Licencjonowany inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu.
– Och. – Obrócił na mnie spojrzenie. – Słyszałem o was…
– Doprawdy?
– I o tym, że jesteście przyjacielem przyjaciół…
– Czasami pomagam ludziom znajdującym się w potrzebie, jeśli tylko nie kłóci się to z mymi zawodowymi obowiązkami – wyjaśniłem niechętnym tonem, gdyż nie życzyłem sobie, by tacy ludzie jak Neuschalk nazywali mnie przyjacielem przyjaciół.
Spojrzałem w wieczorne, zachmurzone niebo i zdziwiłem się, że po tak słonecznym dniu tak szybko nadciągnęły chmury. Srebrny, przypominający złamanego na pół denara, półkrąg księżyca co chwila znikał za szarym kłębowiskiem.