Powiedziała coś w nieznanym mi, dziwnym języku o melodyjnym zaśpiewie. Kiedy mówiła, jej usta poruszały się, lecz twarz pozostała martwa i bez wyrazu. Powtórzyła zdanie głośniej i wydawało mi się, że słyszę w tonie jej głosu zniecierpliwienie. Widziałem już, jaką posiadła biegłość w sztuce łuczniczej, i nie miałem wątpliwości, że zdąży wycelować oraz wypuścić strzałę wprost w moje serce, zanim zdążę do niej podbiec.
– Kim jesteś? – zapytałem, starając się wyraźnie artykułować głoski.
Nie zrozumiała moich słów, a liczyłem na to, że zna chociaż najprostsze zwroty z naszego języka. Znowu powiedziała coś niecierpliwym tonem i rzuciła głową, jakby dając mi znak, bym zszedł jej z drogi i odstąpił od wejścia do jaskini. Oczywiście, mogłem to uczynić. Najwyraźniej polowała nie na mnie, tylko na Neuschalka, najwyraźniej też była na tyle wielkoduszna, by nie zabrać mojego życia przy okazji likwidowania swej ofiary. I to był błąd, gdyż w takim razie ja musiałem zabrać jej życie. Nie wyobrażałem sobie bowiem, jak inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu, sługa Boży i młot na czarownice mógłby ustąpić przed ślepą staruchą. Choćby była zarówno świetną łuczniczką, jak i biegłą w swej sztuce wiedźmą. Poza tym musiałem dowieźć Neuschalka do klasztoru Amszilas, gdyż jego umiejętności budziły moje coraz żywsze zainteresowanie. A dostarczenie zakonnikom trupa, zamiast żywego czarnoksiężnika, uznałbym za osobistą porażkę.
Miałem niewiele czasu na podjęcie decyzji, co czynić. Nie mogłem przecież mieć nadziei, że będziemy sobie tak stać przed wejściem do jaskini i grzać się w promieniach letniego słoneczka. Ona miała swoje zadanie, ja miałem swoje. A zadania te, niestety, nawzajem się wykluczały, co oznaczało, że już za chwilę jedno z nas pozbędzie się doczesnych trosk. W jaki sposób starucha dostrzegała moje ruchy? A może je słyszała? Nie, mili moi! Mordimer Madderdin, kiedy tylko chce, potrafi poruszać się jak kot na łowach, a pod moją stopą nie ma prawa zaszeleścić nawet źdźbło trawy. Może więc czuła mój zapach? Kto wie? Stała, co prawda, dobrych dwadzieścia kroków ode mnie, ale jeśli miała psi węch, to oczy faktycznie nie były jej potrzebne, by wytropić ofiarę.
Olśniło mnie. Otóż dawno temu słyszałem historię o człowieku, który kazał wyłupić sobie oczy po to, by wzrok nie zamącił mu dostrzegania prawdziwej natury ludzi. Może więc ta stara kobieta dostrzegała aurę mych myśli? Ha, warto było spróbować.
Przymknąłem oczy i zatopiłem się w spokojnej modlitwie. Wyciszyłem umysł, tak jak uczono tego w naszej przesławnej Akademii. Starucha zaszczekała coś poirytowanym głosem, ale ten dźwięk dobiegł mnie jakby z wielkiej odległości i nie wywołał nawet cienia myśli. Odruchowo, bezwiednie zszedłem kilka kroków na bok, a czułem się tak, jakbym unosił się tuż nad ziemią. Modlitwa płynęła we mnie i wokół mnie, otulała nieprzeniknioną zasłoną, koiła, uspokajała i tworzyła spoiwo łączące mnie z nieruchomą harmonią świata. Usłyszałem świst strzały. Najpierw jednej, a potem drugiej, lecz dźwięk ten nie poruszył żadnej struny w moim umyśle. Tylko go zarejestrowałem. Byłem już jedynie pyłem unoszonym przez wiatr wszechświata, jednością w całości i całością w jedności. Nawet nie musiałem wymawiać słów modlitwy, gdyż modlitwa była częścią mnie samego, ja zanurzałem się w niej, a ona we mnie.
Starucha była bardzo szybka. Ale nie tak szybka, aby powstrzymać sztylet, który wbił się jej pod łopatkę. Wyjście z modlitewnego spokoju i zerwanie więzi z harmonią świata odczułem, jak cios w samo serce i umysł. Wiedziałem, że kobieta przez króciuteńką chwilę, tuż przed śmiercią, zrozumiała, że stoję za jej plecami ze sztyletem w dłoni. Lecz nie miała czasu, by cokolwiek uczynić. Ostrze przebiło jej serce i umarła niemal natychmiast. Przez kilka chwil jej stopy w wysokich skórzanych butach, kopały trawę, a potem zamarła, leżąc w kałuży krwi. Jej zaszyte oczy nieruchomo spoglądały w niebo, a na spękanej jak kora starego drzewa twarzy zagościł wyraz spokoju. Wytarłem sztylet w kraj kubraka i opadłem na kolana. Z nosa buchnęła mi krew i zmieszała się na trawie z krwią płynącą z rany staruchy.
– Poradziliście sobie! – W głosie Neuschalka usłyszałem zdumienie i podziw.
Z trudem uniosłem głowę. Demonolog stał przy wejściu do jaskini, a słońce oświetlało go z profilu. Przymrużyłem oczy, a potem usiadłem, odwracając wzrok.
– Muszę się przespać – powiedziałem i sam słyszałem, jak bardzo bełkotliwie brzmi mój głos. – Obudźcie mnie za kilka chwil…
Siedziała koło mnie, trzymając za rękę. W dłoni czułem jej szczupłe, chłodne palce, a kiedy uniosłem głowę, zobaczyłem, że się uśmiecha. Leniwym ruchem odgarnęła z czoła złote włosy i pochyliła się nade mną. Jej wykrojone na kształt migdałów oczy były błękitne jak górskie jezioro, rozjaśnione południowym słońcem…
– Wstawaj, wstawaj – powiedziała z niecierpliwością chrapliwym głosem Casimirusa Neuschalka.
Sen prysnął, poderwałem głowę i zobaczyłem pochylonego nade mną demonologa.
– Już czas – stwierdził, a z jego ust doleciał odór zgnilizny, który natychmiast udowodnił mi, że z pięknego świata snu trafiłem znowu na ten jakże rzeczywisty, choć nieszczęsny padół łez.
– Wstaję – odburknąłem.
Byłem wściekły, że mnie obudził. Jednak wiedziałem, że jeszcze długo zostanie w moim sercu pamięć o słodyczy tych sennych marzeń. Jak i gorycz płynąca ze świadomości, że marzenia te pozostaną jedynie marzeniami, gdyż sam wybrałem taką, a nie inną drogę.
Rozejrzałem się. Byliśmy nadal przed jaskinią będącą kryjówką czarownika, ale słońce przesunęło się na niebie dobry kawałek.
– Gdzie trup? – warknąłem.
– Wrzuciłem do rzeki razem ze wszystkim… – Wzruszył ramionami.
– Wrzuciliście do rzeki – powtórzyłem ironicznym tonem. – Wiele sobie zadaliście trudu, by usunąć ją z moich oczu.
– Nie marudźcie – rzekł, a jego głos nieoczekiwanie stwardniał. – Musimy ostro pognać konie, żeby jutro przed zachodem dotrzeć do Amszilas.
Ot, i było to całe podziękowanie dla waszego uniżonego sługi za uratowanie życia. Ha, może miał i rację, bo przecież był dla mnie tylko tyle wart, co wiedza zawarta w jego umyśle.
– Zaczekajcie tutaj – rozkazałem. – Muszę coś jeszcze sprawdzić.
Nie słuchałem jego coraz bardziej żarliwych protestów, tylko wdrapałem się na siodło (a słowo „wdrapałem” dobrze oddaje zręczność, z jaką dosiadłem konia) i pogalopowałem z powrotem do lasu, przez który nie tak dawno temu uciekaliśmy przed staruchą. Rzecz prosta, zmierzałem w stronę drzewa, w którym utkwiła strzała mierzona w Neuschalka. Pragnąłem z bliska jej się przyjrzeć, gdyż zapamiętałem ją jako przedmiot wielce oryginalny.
Znalazłem bez trudu drzewo, w którego pniu tkwił grot. Niestety, jednak nie byłem w stanie go wyciągnąć. Ostrze wbiło się tak głęboko, iż musiałbym nabiedzić się nad rozwierceniem miejsca wokół strzały, gdyż nie sądziłem, by pomogły tu nawet cęgi. Ale to, co zobaczyłem, wystarczyło mi w zupełności. Strzała została wykonana z czarnego drewna, pieczołowicie wygładzonego i pokrytego ledwo widocznymi znakami runicznymi, a raczej znakami, w których domyślałem się run. Lotki przygotowano z piór jakiegoś czarnego ptaka, ale nie potrafiłem rozpoznać jakiego. Zresztą nic w tym nie było dziwnego, gdyż nie należałem do ludzi biegłych w rozpoznawaniu gatunków zwierząt.