– Boże mój – szepnąłem sam do siebie, gdyż nie sądziłem, by ktokolwiek mógł mnie usłyszeć w tym wciąż narastającym hałasie.
Nagle płomienie, otaczające demona przypominającymi błyskawice jęzorami, ukształtowały się w wielką kulę. W tym samym momencie zauważyłem, że jeden z mnichów chwycił się za pierś i z twarzą wykrzywioną grymasem bólu upadł na posadzkę. Następny zatoczył się na ścianę, a iskry skrzące się z jego palców przygasły. Jednak demon został złapany w pułapkę. Tłukł się bezsilnie wewnątrz świetlistej kuli, a węże miotały się z rozdziawionymi paszczami. Teraz twarz potwora w niczym nie przypominała już twarzy Casimirusa Neuschalka. Było to brodate, ciemne, jakby spalone słońcem, oblicze. Pośrodku twarzy wyrastał zakrzywiony nos, a zmierzwione, gęste włosy opadały aż na ramiona. Nagle pałające mrocznym blaskiem oczy spojrzały wprost na mnie. Ten wzrok w jednej chwili spętał mnie i zniewolił. Jednocześnie poczułem, jak w moje serce i umysł wlewa się, niczym strumień wrzącego złota, tak niezwykła moc, iż pojąłem, że za moment zyskam potęgę, o jakiej nigdy nie śmiałem nawet marzyć. I wtedy ktoś potrącił mnie i podciął mi nogi. Straciłem wzrokowy kontakt z demonem, co zabolało, jakby ktoś wyrwał mi oczy z czaszki. Jęknąłem i uderzyłem czołem w posadzkę. Skuliłem się, obejmując głowę ramionami, a z moich ust, niezależnie od woli, wydobyło się żałosne, bolesne skamlenie. Ta ogromna moc była tak blisko mnie, iż jej utratę odczułem, jakby pozbawiono mnie najpiękniejszego z darów. Wtedy poczułem czyjś kojący dotyk na ramieniu i ból zaczął zanikać, aż w końcu się rozwiał. Spojrzałem. Tuż przy moim boku klęczał opat i, z przymkniętymi oczami, bezgłośnie odmawiał modlitwę. Kiedy skończył, uniósł powieki i wstał, korzystając z pomocy jednego z mnichów.
– Niemal go miał. – Usłyszałem czyjś szept spod ściany, ale nie miałem sił, by odwrócić głowę.
Podpierając się dłońmi, wstałem i zatoczyłem się w stronę opata. Ktoś mnie podtrzymał.
– Nie spodziewałeś się nas tutaj, Mordimerze, prawda? – zapytał opat bez uśmiechu.
Miał zmęczoną twarz i zauważyłem również, że lekko drżą mu ramiona. Walka z demonem musiała potężnie nadszarpnąć siły jego i wszystkich braci z Rady. Wiedziałem również, że wydobył mnie z otchłani, do której zmierzałem, kiedy nieopatrznie skrzyżowałem spojrzenia z demonem.
– Nie, ojcze – odparłem, pochylając głowę. – I przyznam, że, widząc, jak płomienie popielą ciała czcigodnych mnichów, pomyślałem, że wszystko już stracone…
– Człowieku małej wiary! – przerwał mi opat, ale tym razem na jego bladych wargach pojawił się cień uśmiechu. – To nie byli nasi ukochani współbracia, lecz przebrani w ich szaty więźniowie. Straciliśmy w ogniu demona dwunastu zatwardziałych heretyków oraz czarnoksiężników… Niewielka strata…
– Ach tak… – powiedziałem tylko, gdyż zadziwiły mnie zarówno przebiegłość opata, jak i szybkość, z jaką zdołano przeprowadzić maskaradę.
– Tylko brat Albert weseli się już w Królestwie Niebieskim, świeć Panie nad jego duszą – wtrącił stary mnich stojący obok opata.
Domyśliłem się, że mówi o młodym bracie będącym naszym przewodnikiem, i również się przeżegnałem, choć byłem tak osłabiony, że moja ręka z trudem usłuchała płynącego z umysłu rozkazu.
– Wiedział, że idzie na śmierć, i poddał się ochotnie woli Pańskiej – rzekł uroczyście opat. – Wspomnijcie wszak, że Pismo mówi: Większej nad tę miłości żaden nie ma, aby kto duszę swą położył za przyjacioły swoje.
Pomyślałem, że demon ukryty w Neuschalku, czy też raczej demon, który przybrał postać doktora teologii, był niczym brander wysłany, by zniszczyć wrogą flotę. Ale potem uzmysłowiłem sobie, że przecież straszliwy i porażający zmysły atak demona nie zaszkodził w niczym jemu samemu. A więc nie był on tajną bronią, desperatem wysłanym w samobójczej misji, narzędziem pozbawionym inteligencji oraz woli przetrwania. Jego zadanie polegało na zabiciu świątobliwych mnichów i wykorzystaniu ich śmierci w jemu tylko wiadomych celach.
– No cóż – powiedział opat z lekkim westchnieniem. – Dziękujmy Panu, że z próby, której raczył nas poddać, wyszliśmy nie tylko bez szwanku, ale i silniejsi niż kiedykolwiek.
Przez chwilę w komnacie panowała cisza, a zarówno ja, jak i towarzyszący mi mnisi pogrążyliśmy się w modlitwie oraz pobożnych rozmyślaniach. Pomyślałem sobie, że cuda zdziałałby teraz łyk gorzałki, ale ponieważ prośba o tego rodzaju przysługę wydawała mi się mocno niestosowna, więc zmilczałem.
– Opowiedz nam wszystko, co wiesz i co widziałeś, Mordimerze – rozkazał opat.
Nie ukrywając niczego, przedstawiłem całą historię, tak jak ją zapamiętałem, od czasu spotkania z Neuschalkiem w kościele w Gorlitz, aż do przybycia pod bramy klasztoru. W trakcie opowieści wyjąłem zza pazuchy złomek strzały i wręczyłem go opatowi. Przyglądał się długo runicznemu drzewcu, po czym westchnął i podał je stojącemu za nim mnichowi.
– Kiedy domyśliłeś się, kim jest nasz gość, Mordimerze? – Zwrócił na mnie spojrzenie przenikliwych, jasnoniebieskich oczu.
– Nie wiem, kim jest czy kim był, ale z całą pewnością nie Casimirusem Neuschalkiem, czarnoksiężnikiem i doktorem teologii. To odgadłem niemal natychmiast – odparłem, starając się przezwyciężyć sztywność języka.
– A skąd ta wiedza? – Stojący niemal naprzeciwko mnie stary mnich zmrużył oczy i przyglądał mi się badawczo.
Przełknąłem ślinę i postanowiłem skupić myśli.
– Po pierwsze, demon nazywający siebie Belizariuszem. Cała rzecz wydała mi się podejrzana, gdyż nadto przypominała ludowe opowieści. Zadufany w sobie mędrek, wypowiadający głupawe życzenie, które obraca się przeciw niemu lub z którego nie ma żadnego pożytku… To było za grubymi nićmi szyte. A demon nazywający siebie Belizariuszem… – Pokręciłem głową i syknąłem, gdyż ruch ten wywołał łupnięcie w głębi czaszki. – W jego ofercie było zbyt mało finezji, jak na tak potężną istotę. Tak jakby, w rzeczy samej, pragnął, bym przypadkiem nie przyjął propozycji. Zacząłem podejrzewać, iż jest w zmowie z Neuschalkiem, ale sądząc po tym, co widzę teraz – kątem oka zerknąłem na postać uwięzioną w świetlistej kuli – ośmielam się przypuszczać, że był to jego demon służebny… Poza tym z pełną pokorą przyznaję, iż zdziwiła mnie nadmierna łatwość, z jaką zrezygnował z ataku na mnie.
– Pokora to godna szacunku. – Skinął głową mnich. – A dalej?
– Lęk przed tym kimś, kto nas ścigał. Prawdziwa, wyczuwalna w każdym calu groza. Z całą pewnością nie bał się tak ani demona, ani tym bardziej wizyty w waszym prześwietnym klasztorze. Musiałem więc zadać sobie pytanie: kim jest ślepa kobieta, która nas tropiła, i co oznaczają symbole na grocie, który omal nie zabił Neuschalka? Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że być może ona jest powodem, dla którego szukał mojej pomocy. Ona, a nie Belizariusz…
– Strzała z łuku nie zabiłaby go – przerwał mi mnich. – Gdyż unicestwienie tego stwora ciemności jest ponad siły zwyczajnych ludzi czy broni przez nich stworzonej. Niewątpliwie jednak grot, dzięki zaklętej w nim mocy, dotkliwie by go poranił oraz pozbawił sił. A rana ta pokrzyżowałaby jego dalsze plany. Jeszcze coś?
– Sposób, w jaki Neuschalk powstrzymał stworzoną z wody istotę – odparłem. – Musiał użyć prawdziwych mocy, by wywołać w tak krótkim czasie tak silny płomień. Nie słyszałem o czarnoksiężniku, który w jednej chwili, bez wcześniejszych przygotowań, zdołałby osiągnąć tak imponujący efekt. Wtedy już poznałem, że mam do czynienia z kimś innym niż ze zwykłym demonologiem. Jednak nie przypuszczałem… – Zwróciłem wzrok na kupki popiołu pozostałe po trzynastu mężczyznach i na uwięzione w świetlistej kuli ciało demona.