Выбрать главу

Kim byli dwaj ludzie, którzy tak niefortunnie ulegli słabościom mistrza Folkena? Niespecjalnie się tym interesowałem. Miałem wystarczająco dużo własnych problemów, a od pewnego czasu biskup ostentacyjnie okazywał mi niełaskę, co miało fatalny wpływ na stan moich finansów. Oczywiście, zawsze mogłem dorobić, przyjmując pewne zlecenia, ale pech chciał, że kilka propozycji dotyczyło pracy poza miastem. Tymczasem Jego Ekscelencja kazał mi codziennie meldować się w kancelarii i codziennie odchodziłem z niej z kwitkiem. Biskup wiedział, jak utrafić mnie w słabiznę, i bezlitośnie to wykorzystywał. A ja, rzecz jasna, nie mogłem nic z tym fantem począć. Koncesja zobowiązywała mnie do bezwzględnego posłuszeństwa i nawet nie chciałem myśleć, co stałoby się, gdybym nie stawił się któregoś ranka w biskupim pałacu. Mogłem się tylko zastanawiać, czy biskupia niełaska miała coś wspólnego z raportami ze Stolicy Apostolskiej, które zapewne trafiły do kancelarii, a które, jak się domyślałem, opisywały moją działalność w niezbyt przychylnym tonie.

Wychyliłem następną szklaneczkę cienkiego wina i znowu zerknąłem w stronę czeladników. Rudowłosy kucał pod stołem i wydawał odgłosy, świadczące o tym, że słaby żołądek nie tolerował nadmiernych dawek trunku, a jego dwaj kompani siedzieli, wpatrując się bezmyślnie w pozalewany winem i sosami blat stołu. Uznałem, że nic więcej już nie usłyszę, więc wstałem i wyszedłem, gdyż smród spalenizny stawał się nie do wytrzymania, zwłaszcza dla osoby o tak czułym powonieniu jak moje.

* * *

Kiedy wychodziłem z pokoju, zaczepił mnie Korfis, właściciel gospody i weteran spod Schengen.

– Dzień dobry, Mordimerze – powiedział z uśmiechem na szerokiej twarzy.

– Dla kogo dobry, dla tego dobry – odparłem.

Pokiwał głową ze zrozumieniem.

– A dokąd to z samego rana?

– Korfis, zastanów się, dokąd ja mogę iść z samego rana? Na pokazy cyrkowców? Do burdelu? A może poprzyglądać się statkom w porcie? Jak myślisz?

Niestety, moja jakże celna i błyskotliwa ironia nie dotarła do niego. Korfis był człekiem dzielnym, zacnym, lecz serdecznie głupim. Oczywiście, posiadał pewien właściwy jego pochodzeniu i zawodowi spryt, który pozwalał mu dość swobodnie unosić się na mętnych wodach Hez-hezronu. Prowadził nieźle prosperującą gospodę i z tego, co wiedziałem, zamierzał wykupić drugą, gdzieś na samych rogatkach miasta. Tak, tak, pomyślałem sobie, prędzej Korfis przeniesie się do domu z ogrodem w dzielnicy bogaczy niż uczyni to wasz uniżony sługa.

– Idę do Jego Ekscelencji – powiedziałem ze znużeniem. – Tak jak wczoraj, przedwczoraj i tydzień temu. I mam nadzieję, że wrócę na obiad.

Biskup zwykle miał na tyle przyzwoitości, że zaraz po południu posyłał jednego z kancelistów, aby doniósł mi, że w dniu dzisiejszym moje usługi nie będą potrzebne. No, ale „zwykle” nie znaczy „zawsze”. Nie raz i nie dwa czekałem aż do zachodu słońca, narażony na szydercze lub współczujące spojrzenia urzędników. Wreszcie biskup wychodził i spoglądał na mnie z dobrze udawanym zdumieniem.

– O, Mordimer – mówił. – Czyżbyś na coś jeszcze czekał?

A jeśli miał akurat atak podagry, to patrzył tylko na mnie bez słowa, jak na psie łajno, i wzruszał ze zniecierpliwieniem ramionami. W każdym razie, jedno i drugie oznaczało, że wreszcie mogę iść do domu. Jednak w końcu miało się okazać, że antyszambrowanie w biskupiej kancelarii nie jest zupełnie bezowocne.

Poranek był piękny, słoneczny i bezwietrzny, a smród stołecznych rynsztoków silniejszy niż zwykle. Aby dotrzeć do pałacu biskupa, musiałem przejść obok rybnego targu i odór ranił tam powonienie waszego uniżonego sługi, który wszak przyzwyczaił się, że na świecie istnieją inne zapachy niż aromat róż oraz pierwiosnków. Na ulicach było jak zawsze gwarno i tłoczno. Najczęściej ubieram się zupełnie zwyczajnie, jak średnio zamożny mieszczanin, i nie widzę powodów, by wszyscy mieli widzieć inkwizytorskie insygnia. Ale w takim tłoku, kiedy człowiek jest bez przerwy popychany, łajany i obrzucany przekleństwami, chciałoby się pokazać wyszyty na czarnym kaftanie srebrny, inkwizytorski krzyż z połamanymi ramionami. Wiadomo, że wokół od razu zrobiłoby się cicho i pusto. Większość ludzi, zwłaszcza ci, którzy nas nie znali (oraz ci, którzy poznali aż nazbyt dobrze), odczuwała przed nami głęboki lęk. A przecież nie byliśmy strażą burgrabiego czy tajną policją biskupa, zabierającą na chybił trafił ludzi z ulic i domów. Działaliśmy jak dobrze wyprofilowane narzędzie, uderzając tylko tam, gdzie uderzyć trzeba. Nie interesowały nas oszustwa, kradzieże, fałszerstwa, ba, nawet morderstwa. Szukaliśmy ludzi sprzyjających herezji, odprawiających czary, podważających wiarę w słowa Pisma lub sprzeciwiających się woli Kościoła. A jednak zawsze wokół nas robiło się pusto. Korfis, mimo że od pewnego czasu nie płaciłem za pokój oraz utrzymanie, tak naprawdę był zadowolony z obecności inkwizytora, gdyż dzięki temu jego gospoda była jedną ze spokojniejszych w mieście. A to z kolei napędzało klientów, którzy mieli ochotę przespać się bez strachu, że obudzą się pozbawieni dobytku lub zgoła nie obudzą się wcale.

Hez-hezron jest wielkim miastem. Mówi się, że mieszka tu na stałe pięćdziesiąt, może nawet sześćdziesiąt tysięcy ludzi. Ale iluż podróżnych, kupców, wagabundów, cyrkowców, bardów, złodziei, zbiegłych chłopów, szukających lepszego życia, czy służących pozbawionych pana, przybywa z prowincji i innych miast? Któż wie, ilu ludzi tak naprawdę tłoczy się na ulicach, w dokach, w karczmach i pałacach Hez-hezronu? Może sto tysięcy, a może sto pięćdziesiąt? Dlatego też jedynie garstka mogła rozpoznać mnie po twarzy. My, inkwizytorzy, wolimy stać w cieniu i nie rzucać się ludziom w oczy. Z tego też powodu, jak już wspomniałem, popychano mnie, przeklinano, szarpano, a jakiś złodziejaszek próbował oderżnąć mi sakiewkę. I to wreszcie wyrwało mnie z nostalgicznego zamyślenia. Przytrzymałem go, pchnąłem sztyletem pod serce i wrzuciłem z powrotem w tłum. Nie wydał nawet jęku, gdzieś za moimi plecami opadał na ziemię, przytrzymywany czyimiś ramionami. Nikt nie zauważył zajścia. Wieczorem ront miejskiej straży zawlecze obdarte ze wszystkich cennych rzeczy ciało do kostnicy, skąd grabarze wywiozą je za mury miasta zaprzężonym w woły wozem. Każdej nocy takie wozy, wyładowane ciałami, zmierzały za rogatki i chowano, w wielkich wspólnych mogiłach, wszystkich tych, którzy zdechli z głodu, chorób, starości lub pchnięci nożem. Miejsce to nazywano Dołami i nawet ja niechętnie zapuściłbym się tam po zmroku. W sprawach skrytobójstw rzadko wszczynano śledztwa, chyba że chodziło o kupców, należących do cechów, czy szlachtę. No i, oczywiście, księży. Czasami też uniwersytet upominał się o śledztwo w sprawie pomordowanych skolarzy, ale zwykle sami byli sobie winni, gdyż żakowskie bractwa potrafiły być dużo bardziej niebezpieczne niż złodziejskie bandy.

Wytarłem ostrze sztyletu i włożyłem go z powrotem do pochwy przy pasie. Zabijanie ludzi nie było dla mnie chlebem powszednim, ale nie widziałem też powodów żałować ludzkich śmieci, które bezsensownie tłoczyły się na ulicach metropolii. Zresztą, kto napatrzył się tyle na śmierć, co ja, temu stawała się już ona niemal obojętna. A poza tym byłem rozgoryczony tym, jak traktował mnie biskup, i być może stąd wzięła się pewna naganna pochopność w moim postępowaniu. W każdym razie odmówiłem krótką modlitwę za spokój duszy człowieka, który miał nieszczęście przed chwilą umrzeć. Zresztą, czyż tak naprawdę nie oddano mu przysługi? W końcu nadzieja na zbawienie więcej była warta od bezsensownego życia, które wiódł na ulicach Hezu.

W końcu dotarłem do pałacowych bram, gdzie strażnicy przepuścili mnie bez słowa na tereny należące do biskupa. Starannie wyżwirowana aleja ciągnęła się wśród wysokich cyprysów, rzucających długie, chude cienie. Słyszałem szczęk nożyc ogrodników przycinających bukszpanowe żywopłoty, wystylizowane na zwierzęce kształty, oraz cichy szmer fontann. Na terenie biskupich ogrodów powietrze było świeże, ożywcze i z radością można je było wdychać pełną piersią. Biały pałac biskupa Hez-hezronu jaśniał w słońcu, a jego pokryte srebrem kopuły biły odbitym blaskiem, jak rozpalone w ogniu. Kancelaria mieściła się w dwupiętrowym budynku, przylegającym zachodnim bokiem do pałacu. Przy schodach stało następnych dwóch strażników, w kolczugach ukrytych pod szerokimi płaszczami i z dwumetrowymi halabardami w dłoniach. Tak jak poprzedni, spojrzeli tylko na mnie przelotnie i bez słowa przepuścili do środka. Zdążyli się już przyzwyczaić do mojego widoku.