Biura samego biskupa znajdowały się na pierwszym piętrze i tam właśnie codziennie czekałem na terenie wewnętrznej kancelarii. Od apartamentów Gersarda dzieliła mnie raptem jedna para drzwi. Usiadłem sobie spokojnie na drewnianej ławie i skinąłem głową pracującemu za biurkiem kanceliście.
– Jego Ekscelencji jeszcze nie ma, inkwizytorze Madderdin – powiedział. – I nie wiem, czy dzisiaj będzie.
– Cóż – westchnąłem. – Poczekam.
Pokiwał głową i z powrotem zanurzył się w papierach, które zebrały się w pokaźny stos na blacie jego biurka. I wtedy do środka wszedł z rozmachem nie kto inny jak sam dostojny kanonik. Za nim pędziło dwóch czarno ubranych kleryków o bladych twarzach, a każdy dźwigał jakieś księgi i zwoje.
– Jego Ekscelencji nie ma – oznajmił sucho kancelista i z tonu głosu wywnioskowałem, że nie przepada za księdzem.
– Zaczekam – warknął kanonik i wtedy jego wzrok padł na mnie.
Odpowiedziałem mu spojrzeniem, nie wstając z ławy, a on patrzył na mnie i coraz bardziej czerwieniał.
– Inkwizytorze Madderdin – huknął w końcu. – Może byście wstali, widząc dostojnika Kościoła?
– Wystarczy, jak wy stoicie, drogi kanoniku – powiedziałem i rozparłem się wygodniej.
Znad papierów usłyszałem ciche parsknięcie kancelisty. Ale kanonik nie mógł odpuścić. W końcu dwóch jego ludzi przysłuchiwało się tej rozmowie.
– Madderdin – syknął. – Natychmiast stąd wyjdź i zaczekaj pod drzwiami. Wszędzie się wciśnie ta inkwizytorska hołota… – dodał, obracając się do swych pomocników.
Ciekaw byłem, czy któryś z moich braci-inkwizytorów posłuchałby tego wszawego rozkazu. Ksiądz chyba naprawdę tracił cierpliwość albo rozum, skoro zdążał do tak prymitywnej konfrontacji. Ale źle wybrał obiekt prześladowań. Najzupełniej wystarczy, że waszym uniżonym sługą pomiatał Jego Ekscelencja biskup. Tak więc powiedziałem kanonikowi, gdzie może wepchnąć sobie swoje polecenia, oraz w krótkich, żołnierskich słowach wyjaśniłem mu, kim byli jego matka oraz ojciec, i w jaki sposób matka potrafiła obsłużyć trzech klientów na raz. Z tego wszystkiego nie usłyszałem, że drzwi szczęknęły i w progu stanął biskup. Ale musiał być w dobrym humorze, bo tylko się roześmiał.
– Witaj, Mordimerze – rzekł wesoło. Minął księdza kanonika, który miał tak czerwoną twarz, jakby zaraz miał paść na apopleksję. – Dobrze że już jesteś, mój chłopcze o niewyparzonym języku.
Zerwałem się na równe nogi.
– Do usług, Wasza Ekscelencjo – odparłem, pochylając się w ukłonie.
– No, chodź do mnie – zezwolił łaskawym tonem, a potem spojrzał w stronę kanonika. – Jak skończymy, to cię wezwę – oznajmił sucho.
Biurowe apartamenty biskupa były urządzone nader skromnie. W pierwszym pokoju znajdował się półkolisty stół i szesnaście zdobionych krzeseł. Tutaj odbywały się wszelkie większe narady i spotkania. Nawiasem mówiąc, odbywały się bardzo rzadko, bo biskup nie znosił rozmawiać w tłumie i wolał krótkie spotkania w cztery, a najwyżej sześć oczu. A one odbywały się w drugim pokoju, gdzie tkwiło ogromne, palisandrowe biurko. Miało tak wielki blat, że mogłoby być pokładem średniej wielkości łodzi. Biskup zasiadał przy jednym jego krańcu (obok rzeźbionych lwich głów), a swych gości sadzał na drugim krańcu. W pokoju znajdowały się jeszcze tylko dwie wypchane papierami sekretery, ciągnący się przez całą ścianę regał pełen ksiąg oraz maleńka, przeszklona szafka, w której lśniły kryształowe kielichy i butla lub dwie dobrego wina. Powszechnie było wiadomo, że biskup lubił od czasu do czasu raczyć się winkiem i niekiedy miał kłopoty z wychodzeniem z kancelarii o własnych siłach.
– Jak tam, Mordimerze? – spytał, kiedy zezwolił już mi usiąść. – Znudziła ci się bezczynność?
– Lubię być przydatny, Wasza Ekscelencjo – odpowiedziałem grzecznie.
– Wiem, wiem. – Parsknął krótkim śmieszkiem i zakręcił pierścieniem na palcu. Podobno w oku tego pierścienia był okruch głazu, na który nastąpił nasz Pan, schodząc z krzyża swej męki. – Być może coś by się dla ciebie wreszcie znalazło.
Nadstawiłem uszu. Taka obietnica mogła oznaczać zarówno dobry zarobek, jak i mnóstwo kłopotów, połączonych z narażaniem życia.
– Masz w Hezie tych swoich chłopców? – zapytał biskup.
– Nie, Wasza Ekscelencjo, otrzymali zlecenie poza miastem i nie ma już ich od miesiąca.
– Hmmm. – Biskup z namysłem potarł bulwiasty, błyszczący nos. – No to będziesz musiał poradzić sobie sam. – Spojrzał na mnie, jakby oceniał moje siły.
– Do usług Waszej Ekscelencji – odrzekłem pewnym głosem.
– Tak, tak – westchnął. – Tylko, żebyś się później nie tłumaczył splotem nieszczęśliwych okoliczności. – Pogroził mi żartobliwie palcem.
Spojrzał w stronę szklanej szafeczki, gdzie pyszniły się kryształowe kielichy oraz butelka wina, i westchnął, odwracając wzrok.
– Wiesz, że mleko rzeczywiście pomaga? – zapytał. – Na te moje cholerne wrzody. Miałeś rację, synku. – Zamyślił się przez chwilę. – Znasz sprawę Folkena? – zagadnął krótko.
– Nie, Wasza Ekscelencjo – odparłem, zadowolony, że biskup tak dobrze zapamiętał moją jakże prostą i jakże skuteczną receptę. – Inkwizytorzy nie zajmowali się śledztwami, które prowadził mistrz Folken pod nadzorem księdza kanonika.
– To ja wiem najlepiej – burknął biskup. – Sam przecież powierzyłem je temu tam. – Machnął dłonią w stronę drzwi, mając na myśli czekającego za drzwiami kanonika. – A on nie umiał nawet dopilnować kata! Łajdak!
Wstał, znowu ciężko wzdychając, i podszedł do jednej z sekreter. Wyciągnął cieniutki zwój papierów i rzucił go na blat.
– Zapis śledztwa prowadzonego przeciwko dwóm heretykom – powiedział. – Obaj pochodzili z południa, z klasztoru Braci Ubogich, w Pellerin. To dziwna sprawa, Mordimerze. – Zabębnił palcami po blacie, a jego wzrok błądził gdzieś nad moją głową. – Przyjrzyj się dobrze zeznaniom i donieś mi jutro, co o tym wszystkim sądzisz.
Jego spojrzenie wróciło w moją stronę.
– Jakieś pytania?
– Czy mistrz Folken jest w stanie nadającym się, by go przesłuchać?
– Nie – odparł krótko biskup. – Niestety, nie.
No cóż, to wiele wyjaśniało. Pytanie tylko brzmiało, czy mistrz Folken został nieudolnie przesłuchany (co byłoby kolejnym skandalem), zdechł z opilstwa, czy też, przerażony widmem procesu, popełnił grzech samobójstwa. Postanowiłem zapytać o to biskupa, chociaż zastanawiałem się, czy zechce mi odpowiedzieć. Ale jednak!
– Mordimerze. – Biskup zastukał nerwowo knykciami w blat. – Folken leży w lazarecie, a jego stan jest… hem, hem, ciężki…
– Dlaczego przepytano go w taki sposób? – zapytałem, starając się nie ujawniać emocji ani tego, co myślę o podobnym braku profesjonalizmu.