– Ma jakieś szanse?
– Gdzie tam! – Ritter machnął dłonią. – Zupełny golas. Nawet mieszka kątem u znajomków. Stary Ulrick prędzej kazałby go zabić, a ją zamknął w klasztorze.
– Ulrick? I jak dalej? – zapytałem.
– Ulrick Loebe – rzekł Ritter. – Ma chyba ze trzy sklepy i magazyn w porcie. Bogaty staruch… Dostać taką Ilonkę, żeby grzała kołdrę, i pieniądze starego, żeby grzały mieszek… Ech, marzenia! – Podniósł teatralnie wzrok ku sufitowi.
– Widzę, że sentymentalna z was natura – rzuciłem złośliwie.
– Sentymenty sentymentami, a żreć i chędożyć trzeba – odparł, wzruszając ramionami. – W końcu czyż Pismo nie mówi: Roście się i mnóżcie, i napełniajcie ziemię?. A wierzcie, że z nią mógłbym się mnożyć, ile tylko wlezie, w noc i dzień. Z napełnianiem też nie byłoby problemów. I to nie ziemi, rzecz jasna.
Roześmiałem się.
– Coś czuję, że nie tylko Johannowi mała Ilonka zalazła za skórę – powiedziałem.
– My tu wszyscy… – przerwał i rozłożył dłonie. – A wy co? Jesteście tacy pewni siebie? Inkwizytorów ulepiono z innej gliny niż resztę mężczyzn? – spytał niemal napastliwym tonem.
– Glina zapewne ta sama, lecz proces wypalania inny, a garncarzem raczył być sam Pan – powiedziałem na poły poważnie, na poły żartobliwie. – Zresztą wspomnijcie słowa Pisma: Kto sieje w ciele swoim, jako plon ciała zbierze zagładę. Kto sieje w duchu, jako plon ducha zbierze żywot wieczny.
– Ha! – podsumował krótko moje słowa.
Dalej już w milczeniu słuchaliśmy monologu Ilony, ślubującej zgubę barbarzyńskiemu wodzowi, z którego ręki zginął jej narzeczony. Na jasną skórę wyszły jej rumieńce, pięści zacisnęła tak silnie, że widziałem, jak pobielały jej knykcie, a na skroni pulsowała cieniutka, niebieska żyłka. Twarz dziewczyny cudownie oddawała uczucia: nienawiść, kiedy mówiła o Tankredzie, miłość, kiedy wspominała ukochanego, i niezmierzony żal, gdy opłakiwała jego śmierć. Faktycznie, byłem w stanie zrozumieć, czemu zawróciła w głowie członkom teatralnej trupy. Bosko piękna, bajecznie bogata (przynajmniej w mniemaniu tych nie śmierdzących groszem ludzi), a w dodatku fantastycznie utalentowana. Miała wszystko, czego oni nigdy mieć nie będą. Ciekawe, czy w niektórych sercach podziw zdołał się już zamienić w zawiść?
Kiedy skończyła, przez chwilę wszyscy stali w milczeniu, jakby muzyka jej głosu brzmiała nadal w ich uszach oraz sercach. A potem zaczęli bić brawo. I nie były to, wierzcie mi, zdawkowe oklaski. Ritter klaskał jak oszalały, a i ja włączyłem się, nie tylko, by nie odstawać od reszty zgromadzonych, ale dlatego, że gra dziewczyny naprawdę mi się podobała.
– Cudowna, cudowna – mamrotał Ritter i spojrzał na mnie rozpłomienionym wzrokiem. – Powiedzcie sami, czy nie jest cudowna?
Ilona uśmiechała się i kłaniała wszystkim, a co zabawne, zauważyłem, że była lekko zmieszana tymi dowodami uwielbienia. A więc sława nie zdążyła jej jeszcze popsuć… Spojrzałem w stronę ojca aktorki i dostrzegłem, że stary Loebe nie klaszcze, tylko wpatruje się w scenę z wyrazem rozdrażnienia na twarzy. Cóż, pewnie wolałby, aby sceniczna klęska rozwiała marzenia córki o wielkich przedstawieniach. Cześć, jaką darzyła ją aktorska brać, zapewne rujnowała jego plany, i wiedział, że będzie zmuszony już niedługo marzenia Ilony skonfrontować z rzeczywistością. A rzeczywistością miał być bogaty szlachcic z dobrym herbem. Pół biedy, jeśli będzie miły, młody i przystojny, ale nie sądziłem, by Ulrick Loebe szczególnie martwił się zaletami charakteru, wiekiem oraz urodą przyszłego zięcia. Liczyły się tylko koneksje, niezłe nazwisko i fakt, że dzieci z takiego związku oprócz majątku dziadka mieć będą również szlachecki herb ojca. W sumie widziałem dziewczęta, które sprzedawano taniej, więc może Ilona mogła mówić nawet o szczęściu? Niewątpliwie jednak szczęśliwa była właśnie teraz i właśnie tutaj. Oklaskiwana, z rumieńcem na policzkach, kłaniająca się ludziom, którzy niejedno widzieli i z niejednego pieca chleb jedli, a jednak była jak iskra piękna, rozświetlająca ich podłe życie. Chyba tylko ja jeden nie poddawałem się bez reszty urokowi dziewczyny. Bo też naprawdę inkwizytorów ulepiono z innej gliny.
– Przedstawcie mnie, jeśli łaska – poprosiłem cicho.
Ritter uśmiechnął się nieco kpiąco i skinął głową. Podeszliśmy do sceny i wdrapaliśmy się na nią po stromych, nieheblowanych stopniach. Pisarz podszedł do Ilony, a ona objęła go serdecznie i ucałowała w policzek. Kątem oka zauważyłem, jak Ulrick Loebe krzywi się jeszcze bardziej.
– Słońce moje, to było cudowne… – rzekł Ritter z emfazą i wykonał głęboki, teatralny pokłon.
Dostrzegłem, że Johann Schwimmer cofnął się o krok i patrzył w naszą stronę takim wzrokiem, że powinien wybrać się ze starym Loebe na piwo, gdyż pasowali do siebie niczym ukochani bracia bliźniacy.
– Heinz, jak zwykle uroczy – powiedziała z uśmiechem i pogłaskała go po ramieniu. – Ale ja się przecież tylko uczę od najlepszych. A poza tym nie można nie recytować tych strof, nie oddając im całego serca…
Zawsze wydawało mi się, że sformułowanie „pokraśniał z dumy” jest tylko przenośnią, ale cóż… Ritter naprawdę pokraśniał z dumy. Jak niewiele trzeba do szczęścia pisarzowi, pomyślałem.
– Przedstawisz mi swego przyjaciela? – Przeniosła na mnie wzrok i dopiero teraz spostrzegłem, że jej wykrojone na kształt migdałów oczy są tak błękitne, jak górskie jezioro rozjaśnione promieniami południowego słońca. Otrząsnąłem się. Oczywiście tylko w myślach.
– Mordimer Madderdin. – Skłoniłem się lekko. – Inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu.
– Jesteście tu… służbowo? – spytała, a uśmiech na jej ustach i w jej oczach zgasł.
– Na miecz Pana, nie! – powiedziałem szybko. – Ale to pytanie słyszę aż nazbyt często, czasami jeszcze poprzedzane słowami: „mam nadzieję, że nie”.
Niestety, uśmiech nie powrócił już na jej usta.
– Miło było pana poznać, mistrzu Madderdin. – Pochyliła lekko głowę. – Wybaczcie, panowie, muszę wracać do ojca.
Powiodłem za nią spojrzeniem, kiedy odchodziła. Miała tak wąską kibić, że zastanawiałem się, czy zdołałbym ją objąć dłońmi.
– Jeśli liczyliście na chwilę rozmowy, nie warto było kłuć w oczy swą profesją – mruknął Ritter.
Obróciłem się w jego stronę.
– Nie wstydzę się tego, co robię – rzekłem ostro. – I nie sądzę też, by ratowanie ludzi przed złem było czymś nagannym. Służę prawu oraz sprawiedliwości, tak jak je pojmuję mym wątłym umysłem.
– Nie wiem, czy rozumiecie – powiedział, pochylając się w moją stronę i ściszając głos, jakby zdradzał mi tajemnicę. – Ale kaganek miłości ciężko odpalić od bierwion stosu…
Wzruszyłem tylko ramionami, gdyż stanowczo pozwalał sobie na zbyt wiele. Ku mojemu ubolewaniu, profesję inkwizytora powszechnie kojarzono ze stosami, a przecież błogosławiona śmierć grzesznika w płomieniach była jedynie zwieńczeniem naszej żmudnej pracy. Poza tym w dzisiejszych czasach stosy nie płonęły już tak często jak niegdyś, kiedy to pod wpływem żaru inkwizytorskich serc wyludniały się całe miasta. Dalecy już byliśmy od okresu błędów i wypaczeń, a każdy przypadek staraliśmy się badać z miłą sercu Pana pieczołowitością.
Oczywiście, byli wśród nas i tacy, którzy wszędzie węszyli sprawki szatana. Co zresztą nie było jeszcze problemem. Problemem stawało się wtedy, kiedy wiedząc, że mają do czynienia jedynie z kryminalnymi przestępstwami, starali się je ubrać w kubrak herezji lub czarnoksięstwa.