– Bydlę! Połamałeś mi palce! – wychlipał.
– Alois Pimke, nieprawdaż? – powtórzyłem.
– Tak, tak, Pimke, ty kurwi synu! Czego chcesz ode mnie? Co, ja ci piniondze winnym, czy co?
Kucnąłem przy nim, a on niemal starał się wleźć pomiędzy ciasno zsunięte beczki. Rzecz jasna, nie udało mu się to.
– Alois, ustalimy teraz pewne zasady – powiedziałem spokojnie. – Ja zadaję pytania, a ty na nie odpowiadasz, starając się jednocześnie nie obrażać Boga bluźnierstwami. Jeżeli nie będziesz stosował się do tych zasad, połamię ci drugą dłoń. A potem zajmę się innymi delikatnymi częściami twojego ciała. Natomiast jak będziesz grzeczny, wyjdziesz stąd i wyleczysz kaca winem. Rozumiemy się?
Wpatrywał się we mnie rozszerzonymi z przerażenia oczami i w milczeniu, ale gorliwie, pokiwał głową. Zabawne, lecz wydawało mi się, że jego strach sięgnął zenitu, kiedy powiedziałem, aby nie obrażał Boga. Czyżby świtało mu już w zapijaczonej głowie, z kim ma do czynienia?
– Dobrze, że się zgadzamy w tej mierze – rzekłem serdecznym tonem. – Chciałbym również, abyś odpowiadał na moje pytania zgodnie z prawdą, gdyż zauważ, że Pismo, ustami świętego Jana, w swej mądrości mówi: Nie znam większej radości nad tę, kiedy słyszę, że dzieci moje postępują zgodnie z prawdą. Hm?
– Tak, tak, tak – wychrypiał.
– Znasz niejakiego Johanna Schwimmera?
– Znam, panie, ale co to za znanie, ledwo my czasem…
– Dość! – Uniosłem dłoń, a on wgapił się w nią z twarzą wykrzywioną lękiem. – Powódź może być równie nieznośna, jak susza, drogi Aloisie.
Po głupkowatym wyrazie jego twarzy poznałem, że nie zrozumiał i nie docenił mojej lekkiej, zabawnej i jakże celnej metafory.
– Nie gadaj tyle, tylko odpowiadaj ściśle na pytania, rozumiemy się? No! Ile ci dał Schwimmer za pomoc w porwaniu Ilony Loebe?
– Nie! – wrzasnął i teraz był naprawdę, ale to naprawdę przerażony. – To nie ja, panie, przysingam na głowy mych dzieciaczków!
– A ile ich masz?
– Troje, panie, troje i żunkę chorą… – urwał, bo widocznie przypomniał sobie, co mówiłem na temat nadmiernego gadania.
Zabawne, oni zawsze mają troje dzieci. Czy to jakaś magia, czy co?
– Mam ci połamać drugą rękę? – spytałem.
– Nie, panie, błagam was, ja nie porwałem tej dziwczyny, Bóg mię świadkiem. – Łzy na jego policzkach mieszały się z krwią i spływały na podbródek. Wyglądał żałośnie.
– Dziwne – powiedziałem z zastanowieniem. – A mówili, że ty byłeś jednym z dwóch mężczyzn, którzy pobili straż i zabrali dziewczynę.
– Nie, panie, o nie, to nie byłem ja! Ja bym koguś pobił? Przeca patrzcie, jakżeście mnie obrządzili bez nijakiego trudu…
Nie da się ukryć, że mimo przerażenia znajdował rozsądne argumenty na swą korzyść i popisał się swoistą bystrością umysłu (a może jedynie karaluszym instynktem przetrwania?). Oczywiście, byłem od początku niemal pewien, że nie ma on nic wspólnego z porwaniem. Cieszyłem się, iż pierwsze wrażenie mnie nie zmyliło: Pimke nie był typem porywacza.
– Mówią, że cię dobrze widzieli – rzekłem jednak, by go pognębić, a on znowu się rozszlochał i zabełkotał coś przez przyciśnięte do twarzy dłonie.
– Więc kto, jeśli nie ty? – zapytałem. – Może gotów byłbym ci nawet uwierzyć – dodałem z namysłem – ale muszę znaleźć prawdziwych winowajców. Posłuchaj, Alois, twój przyjaciel jest oskarżony o herezję. Czy mam cię zaprowadzić do lochów Inkwizytorium i poddać oficjalnemu przesłuchaniu, czy wolisz pogadać ze mną szczerze tu i teraz?
– O Boże, mój Boże – zajęczał. – Jonni heretykiem? Mylicie się, panie…
– Zarzucasz mi fałsz? – wycedziłem z jadowitą słodyczą w głosie.
– Nie, panie, jak Boga… – Po palcach spływała mu krew zmieszana ze smarkami. – Może i był, może i był, co ja tam wiem…
– Wiesz kto z nim był, prawda?
– Nie! Nic nie wiem!
– Alois, czy pamiętasz, że Mądra Księga mówi: Kto miłuje ojca albo matkę więcej niż mię, nie jest mnie godzien? A ty nie chcesz opowiedzieć mi całej prawdy o człowieku, którego, jak twierdzisz, ledwo znałeś? Tak mało dla ciebie znaczy Pan Bóg?
Chwycił mnie kurczowo za kostki i wdusił twarz w moje buty.
– Puśćcie mnie, panie, ja niewinny… – wymamrotał.
Wydostałem się z jego uścisku i cofnąłem o krok. Kiedy unosił głowę, kopnąłem go czubem buta nad górną wargą i złamałem mu chrząstki nosa. Zawył i chwycił się za twarz. Odturlał się znowu pod beczki, zawodząc i łkając.
– Nie bawi mnie sprawianie ci bólu, ale widzę, że będę musiał solidnie zabrać się do roboty – rzekłem.
– Nieeeeee!!! Panie, nie!
Kucnąłem obok niego i chwyciłem go mocno za ramię.
– Patrz na mnie, Alois! – rozkazałem twardym głosem. – I milcz teraz! – Wierzchem dłoni uderzyłem go w usta.
Wciągnął powietrze z bolesnym sykiem i umilkł.
– Rozmawiam z tobą tu i w tej chwili, bo wszyscy mówią, żeś człek zacny i poczciwy. Ale zawsze mogę cię zabrać do lochów Inkwizytorium. Czy wiesz, co się dzieje z ciałem człowieka, kiedy szarpać je rozgrzanymi do czerwoności kleszczami? Czy widziałeś maszynkę gruchoczącą kości tak chytrze, że krew wypływa razem ze szpikiem? Czy wiesz, jak tańczy człowiek postawiony na rozpalonej blasze?
– Błaaaagam… – wydusił z siebie.
– Nie pozwól mi tego zrobić, Alois. Nie zmuszaj mnie, bym sprawiał ci ból – powiedziałem, łagodząc ton głosu. – Kto był ze Schwimmerem?
– Chyy-yba je-ego bra-acia, ale nie wie-em…
– Bracia? Jacy bracia? Skąd się wzięli w Hezie?
– Z ichniej wioo-oski…
– Jak się nazywa ta wioska? Tylko nie próbuj mnie zwodzić, Alois!
– Jakojsi ta-ak… prze-epomniałem…
Widziałem, że naprawdę stara się przypomnieć, ale był oszołomiony strachem oraz bólem, więc postanowiłem dać mu chwilę wytchnienia. Odszedłem na bok i przysiadłem na wieku zabitej gwoździami skrzyni.
– Przypomnij sobie – powiedziałem spokojnie. – A potem dostaniesz parę groszy na wino i zapomnisz o wszystkim. Spokojnie, Alois, mamy czas… Schwimmer opowiadał ci o swojej wiosce?
– Tak, panie. To jakojsi Sitten albo Sittard albo Seinen. Cuś tak…
– Jakie miasto jest niedaleko, co?
– Gottingen, panie! – wykrzyknął i uniósł głowę, a na jego umorusanej krwią twarzy pojawiła się radość. – Jak Boga…! Gottingen! Mówił, co na jarmarki tam jeździł.
No, to już było coś. Gottingen leżało pięć, może sześć dni drogi od Hezu i faktycznie było sporym miastem targowym. Miało swoją twierdzę i, jeśli dobrze pamiętałem, znajdowała się w nim również siedziba lokalnego oddziału Inkwizytorium. Zbierając do kupy wiadomości, a więc nazwę wsi na literę „S” oraz fakt, że rodzice Schwimmera posiadali młyn, mogłem już próbować odnaleźć jego miejsce urodzenia. Pytanie tylko brzmiało, czy nie zaprowadzi mnie to wszystko w ślepy zaułek? Przecież Schwimmer nie musiał wcale szukać schronienia w rodzinnych stronach. Zresztą ciekawe, jak poradził sobie z przewiezieniem dziewczyny traktami patrolowanymi zarówno przez ludzi biskupa, straże miejscowych feudałów, jak i justycjariuszy. Musiałby mieć wóz, a Ilonę ukryć wśród przewożonych towarów. Lecz skąd biedak jego pokroju wziąłby pieniądze na realizację tak skomplikowanego oraz kosztownego przedsięwzięcia? Nie, nie, to musiała być ślepa uliczka. Gdyby wioska Schwimmera była dzień drogi od Hezu, no, góra dwa dni, być może pokusiłby się o przemycenie dziewczyny. Ale w ciągu sześciu dni podróży z całą pewnością by go przyłapano. Chyba, że Ilona o wszystkim wiedziała i na wszystko się zgadzała, a tej wysoce nieprawdopodobnej ewentualności nie mogłem jednak do końca wykluczać.
Wychodziło więc na to, że zupełnie niepotrzebnie postraszyłem Rittera oraz Pimkego, a odpowiedzi należało jednak szukać w Hezie. Chyba że… bracia Schwimmera pomogli mu w porwaniu, a potem wrócili do domu. Natomiast sam Schwimmer ukrył się wraz z Iloną w sobie tylko znanym miejscu. Ale kto w takim razie przynosił mu jedzenie, gdyż nie był chyba na tyle durny, by paradować po ulicach? Nawet jeśli poczynił stosowne zapasy, na ile mogły mu one wystarczyć? Poza tym Hez jest miastem ciekawskich ludzi. Czy nie opuszczająca całymi dniami swej kwatery para młodych nie zainteresowałaby sąsiadów? Zwłaszcza że Loebe rozpuścił w mieście wieści o porwaniu? Podrapałem się po głowie, gdyż sprawa, o której myślałem, że jej wyjaśnienie znajduje się krok ode mnie, niepotrzebnie się komplikowała. A to oznaczało, że oddalało się również moje honorarium.
– Jak wyglądają bracia Schwimmera?
– A co ja ich oglądałem? Razże tylko wpadłem na nich, jak we trzech gdziesik szli. Tacy tam, jak on…
– Jasne włosy? Wysocy? Barczyści?
– Znacie ich, panie? – W jego oczach odbiło się zdumienie.
– No, Alois – rzekłem, nie siląc się, by mu odpowiedzieć na pytanie. – Przysłużyłeś się dobrej sprawie. Zmykaj!
Sięgnąłem do kiesy i rzuciłem mu trójgroszaka. Jak znalazł będzie na piwo, którym podleczy przeżycia wczorajszej nocy i dzisiejszego południa. Rozpłynął się w podziękowaniach i skulony, ciągle się kłaniający, wlazł na schody, po czym usłyszałem tylko szybki tupot jego butów. Dla niego sprawa Johanna Schwimmera właśnie się zakończyła. Swą wiedzę o porywaczu okupił, co prawda, zgruchotanym nosem i połamanymi kostkami dłoni, ale można powiedzieć, że wykpił się tanim kosztem. Niestety, tak to już bywa, że biada marnym istotom, gdy wchodzą pomiędzy ostrza potężnych szermierzy, jak napisał w jednym z dramatów mój przyjaciel Ritter.