Wychodząc ze składziku, natknąłem się na Korfisa, który stał z ponurą miną w progu oberży.
– Witaj. – Skinąłem mu głową.
– Mordimer… – Korfis obniżył głos. – Widziałem, jakżeś obrządził tego tam. Nie chcę, by zaczęto mówić, że w mojej gospodzie takie się rzeczy dzieją… Co to, wy lochów już nie macie?
– Musisz zważyć rachunek zysków i strat. – Obojętnie wzruszyłem ramionami, gdyż naprawdę miałem na głowie większe problemy niż kłopotanie się opinią klientów o karczmie Korfisa. – Wiesz że z pocałowaniem ręki dadzą mi kwaterę gdzie indziej. – Spojrzałem mu prosto w oczy. – Mam się wyprowadzić, Korfis?
Uciekł wzrokiem i splótł palce tak, że mu zachrzęściły kostki.
– Nie, co ty Mordimer, nie chciałem cię urazić…
– No to przyślij mi na górę butelkę najlepszego wina na koszt firmy i zapomnimy o rozmowie – powiedziałem, uśmiechając się.
Skręciłem na schody prowadzące na pięterko i słyszałem tylko Korfisa mamroczącego coś pod nosem, i nie brzmiało to bynajmniej jak serdeczności. Niemniej butelkę faktycznie nawet nie przysłał, ile sam się pofatygował do mojej skromnej izby, abyśmy mogli pogawędzić przy kubeczku lub dwóch niezłego trunku (choć słowo „niezły” znamionuje w tym wypadku pewną przesadę).
– Ciężkie czasy, Mordimerze – westchnął, kiedy stuknęliśmy się już kubkami. – Podatki zdzierają, klientów coraz mniej, na żebry przyjdzie pójść…
– Już to widzę… – mruknąłem i opróżniłem naczynie do dna.
Sięgnąłem na półkę po wędzoną kiełbasę i ser, które zostały mi z kolacji. Zakąsiliśmy i wypiliśmy następną porcję. Wino smakowało jakby nieco lepiej niż poprzednio.
– Tak, tak. – Otarł wąsy. – Biskupowi płać, cesarzowi płać, cechowe składki płać… – urwał na moment. – Chłopcom z miasta płać… – Machnął dłonią. – Takie to życie ono jest…
– I nic nie poradzimy. – Znowu się stuknęliśmy.
Dopiliśmy butelkę i Korfis zawołał na dół po następne dwie. Posługacz przyniósł nam nie tylko trunek, ale również winogrona i pomarańcze.
– Wszystko drożeje – westchnął Korfis, patrząc na półmisek z owocami. – A biskup chce jeszcze wprowadzić podatek od drzwi. Wyobrażasz sobie?
– Jak to od drzwi? – zapytałem zdziwiony, gdyż człowiekowi o tak mizernych dochodach jak moje wysokość oraz rodzaj podatków nie spędzały zazwyczaj snu z powiek.
– Ano tak to. Jak prowadzisz sklep czy karczmę, czy warsztat, to ci policzą za każde drzwi. Więcej, jeśli są od głównej ulicy, mniej, jak od zwykłej, najmniej, jeśli żeś się w jakimś zaułku schował…
Roześmiałem się, choć mojemu gospodarzowi najwyraźniej do śmiechu nie było.
– Przecież masz wejście od zaułka – powiedziałem.
– No, ale to nie do izby, tylko do składziku i piwnicy.
– Zamurujesz główne drzwi, zamiast nich wymalujesz wielki szyld ze wskazówką, gdzie szukać wejścia, a wejście zrobisz od zaułka. – Wzruszyłem ramionami. – Co za problem?
Spojrzał na mnie z podziwem.
– Masz łeb, Mordimerze. – Pokręcił głową, jakby z niedowierzaniem. – Pewnie, że zrobię, jak mówisz.
– I nie ty jeden, znając życie… A biskup wtedy wprowadzi podatek od szyldów. – Zaśmiałem się, bo podobne przepychanki wydały mi się zabawne. – Tak to już zawsze się potoczy. Władza będzie się starała nas obłupić z pieniędzy, a my będziemy się przed tym łupieniem bronić. – Znowu wzruszyłem ramionami. – Uczciwi ludzie nigdy nie będą rządzić, a wiesz czemu? – Najwyraźniej złapał mnie nastrój do filozofowania, ale postanowiłem się mu poddać.
– No? Czemu?
– Gdyż uczciwi ludzie chcą zarobić na chleb własną pracą, a ci, co rządzą, chcą zarobić na luksusy, wykorzystując tych, co pracują. Bo nic innego robić nie umieją, jak tylko wymyślać durne przepisy i wprowadzać nowe podatki, żeby mogli więcej ukraść. A im więcej kradną, tym większy mają apetyt.
– Ciiii – syknął Korfis. – Mówisz o biskupie – zaszeptał niespokojnie i rozejrzał się, jakby ktoś mógłby nas tu podsłuchiwać.
– O wszystkich. – Machnąłem ręką. – Napijmy się lepiej, bo szlag mnie trafia.
– Coś nie poszło? – zagadnął domyślnie, kiedy już po raz kolejny opróżniliśmy kubki.
– Ano czuję, że mi przejdzie koło nosa duża wypłata – mruknąłem.
– Tak bywa. Człek dziś się weseli, jutro robaki żrą go w grobie…
– Jeśli ma choć kogo bliskiego, żeby mu ten grób wykopał – westchnąłem.
– Ja ci wykopię – zaoferował się Korfis z pijackim rozczuleniem. – Choć groszem nie śmierdzę, bo zresztą wśród nas niewielu jest takich. Ale czego się nie robi dla przyjaźni!
– Bardzo zacnie z twojej strony, ale nie spiesz się jeszcze z łaski swojej z tym kopaniem… – powiedziałem, a potem coś tknęło mnie w słowach Korfisa: – Co powiedziałeś przed chwilą?
– Ja? – zdziwił się głupkowato. – A! No, że dla przyjaźni wszystko… – Zawahał się przez moment. – Prawie wszystko…
– Nie, nie, wcześniej, że niewielu wśród was śmierdzi groszem, tak?
– Ano niewielu. – Pokiwał smutno głową. – Podatki, Mordimerze, podatki. Wypijmy!
Przechyliłem kubek do ust, ale jedynie machinalnie, bo pochłonięty byłem pewną myślą. Czy przypadkiem Ritter nie użył tych samych słów dotyczących pieniędzy, opowiadając o Andreasie Kuffelbergu – aktorze odgrywającym rolę rudobrodego barbarzyńcy, Tankreda? I czy nie stwierdził, że to jedyna osoba w tym towarzystwie, której się poszczęściło? Wcześniej natomiast wspomniał, że Kuffelberg pochodzi z zacnej kupieckiej rodziny… Czy więc to właśnie Andreas mógł wspomóc finansowo Johanna Schwimmera? Ha, zapewne było go na to stać, ale czy chciał? Wiedziałem, iż najprościej będzie moje nowe podejrzenia sprawdzić na miejscu. Być może byłem tylko tonącym, chwytającym się brzytwy, ale zdawałem sobie sprawę z tego, że bez pieniędzy nie da się w Hezie nic zrobić. Jeżeli wyśledzę, skąd Schwimmer miał gotówkę, rychło dowiem się również, gdzie się ukrywa, niezależnie od tego, czy wrócił do rodzinnej wioski, czy też zaszył się gdzieś w mieście.
– Polej, Korfis – rzuciłem weselszym tonem. – Na pohybel poborcom podatków.
– Ażeby ich pogięło – warknął.
– Tak jest. A jak staną przed niebieskim ołtarzem Pana, to niech On w swej mądrości wyliczy im podatek od wszystkich ludzkich krzywd, których byli przyczyną.
Korfis spojrzał na mnie z zadziwieniem w mętnych już oczkach.
– Ty jak coś powiesz. – Pokręcił głową. – Ale niech ich zaraza zeżre!
Obawiałem się, czy mistrz Ritter nie będzie miał towarzystwa w postaci jednej z licznych wielbicielek jego talentu, ale na szczęście tej nocy spał sam. Głośno chrapał i wypuszczał powietrze z przeciągłym świstem, a tuż przy łóżku stała niemal pusta butelka wina, ku mojemu zdziwieniu nakryta fikuśną czapką z kolorowym piórkiem. Obok leżała do połowy ogryziona, soczysta gruszka. Oczywiście mogłem przysiąść na zydlu i poczekać, aż dramaturg się obudzi, ale uznałem, że nie mam czasu na takie ceregiele. Dlatego poklepałem go lekko po policzku.
– Mmmm – wymruczał z niezadowoleniem. – Nie teraz, Ofko.
Ofka. Ha, całkiem przyjemne imię. Poklepałem go jeszcze raz.
– No mówię, że nie. Mało ci? – Chciał się obrócić na drugi bok, ale tym razem szarpnąłem go już za zmierzwioną bródkę.
– Oż ty, cholera! – Poderwał się, otwierając czerwone od przepicia i niewyspania oczy.
Zobaczył mnie i po wyrazie jego twarzy poznałem, że nie było to przebudzenie, jakiego oczekiwał.
– O mój Boże – zachrypiał tylko i zamacał dłonią po podłodze.
Uprzejmie podałem mu gruszkę, ale tylko zaklął wściekle, więc sięgnąłem po butelkę. Najwyraźniej to jej właśnie szukał, bo natychmiast przybliżył szyjkę do ust i dopił wino do końca. Odetchnął głęboko, a ja zmarszczyłem nos, gdyż najwyraźniej jedynym sposobem dbania o zdrowie zębów przez Rittera było płukanie gęby trunkami.
– Nie pomyliliście kwater? – spytał zgryźliwie. – Widzę, że mogę sobie darować zamykanie drzwi na skobel.
– Cóż – odparłem. – Wyszkolono nas tak, byśmy nie musieli kłopotać ludzi pukaniem.
– Bardzo wielkoduszne – stwierdził, spoglądając w okno. – Dopiero świt. Boga w sercu nie macie?
– Z całym szacunkiem, chciałbym wam jeszcze zadać kilka pytań – wyjaśniłem łagodnym tonem.
– Aha, widziałem dzisiaj, jak Pimke wygląda po konwersacji z wami… – Przyjrzał mi się uważnie. – Mogliście chociaż jakieś wińsko przynieść – dodał.
– Wybaczcie. – Rozłożyłem ręce. – Pochłonięty własnymi kłopotami, nie pomyślałem o waszych. Pozwólcie jednak, że szybko wyjawię wam, z czym przychodzę, a potem z powrotem pójdziecie spać…
Pokiwał głową ze zrezygnowaniem.
– Udało mi się dowiedzieć co nieco o waszym koledze Schwimmerze. Wychował się w okolicach Gottingen, kilka dni drogi od Hezu, ma co najmniej dwóch braci, którzy, być może, pomogli mu w porwaniu.
– Fascynujące – mruknął.
– Pomyślałem sobie, że może uprowadził Ilonę w rodzinne strony…
– A to ciekawe, czego szukacie u mnie?
– Ale do Gottingen jest co najmniej pięć dni drogi – kontynuowałem, nie zwracając uwagi na jego docinki. – W jaki sposób można przewieźć tam dziewczynę, która, jak mniemam, opiera się i nie opuści żadnej okazji, by wydać porywacza i wezwać ratunku? Jesteście dramaturgiem, więc odpowiedzcie.
– Na miecz Pana – jęknął. – Teraz jestem tylko diablo śpiącym człowiekiem. I tak mnie łeb boli… – poskarżył się. – No, ale niech wam będzie. Związałbym dziewkę, zakneblował, władował na wóz, przykrył jakimiś towarami, nocą dał coś zjeść… – Wzruszył ramionami i stęknął.