– Wiecie, mistrzu Madderdin, że Jego Świątobliwość wysłał ekspedycję do Indii? – zagadnął mnie bibliotekarz, podnosząc wzrok znad woluminów.
– Panie, świeć nad duszami tych biednych żeglarzy – mruknąłem.
– Ha! – Bibliotekarz rozpromienił się w bezzębnym uśmiechu. – Wysłał ich drogą nie na wschód, lecz na zachód!
– Dopłyną nad krawędź Wielkiego Oceanu i spadną. – Wzruszyłem ramionami.
– Kto wie, kto wie – wymruczał starzec. – A jeśli Basil Lascaris ma rację i Ziemia jest wielką kulą?
Szczerze mówiąc, problem wyprawy do Indii interesował mnie w znikomym stopniu, niezależnie od tego, czy żeglarze płynęliby na wschód, czy też na zachód. I tak sądziłem, że jedyne, z czym wrócą (jeśli w ogóle wrócą), to pamięć o zabitych towarzyszach. Uważałem, że Ojciec Święty mógłby rozsądniej wydawać pieniądze, gdyż topienie ich w okalających świat oceanach wydawało mi się zajęciem co najmniej mało rozsądnym, zwłaszcza iż oceany te były ponoć bezdenne. Tak więc pokiwałem tylko głową i pożegnałem brata bibliotekarza, nie wdając się w dalsze dyskursy. Później przypomniałem sobie, że słyszałem niegdyś o planach powołania wyprawy pod sztandarami Inkwizytorium, której celem miałoby być spenetrowanie i nawrócenie Chin, ale pomysł ten traktowano (i słusznie) jak fantasmagorię. Bo skoro już od lat nie organizowano krucjat, by wyzwolić cierpiącą w pogańskim jarzmie Ziemię Świętą, to niby w jaki sposób zamierzano poprowadzić ekspedycję do tak groźnego i odległego kraju jak Chiny? Istniała, co prawda, teoria mówiąca, iż nasz Pan po zdobyciu Rzymu nie dostąpił Wniebowstąpienia, lecz udał się właśnie do Chin, by tam stworzyć nowe Królestwo Jezusowe, ale Kościół tego typu herezje tępił z całą stanowczością.
Tak czy inaczej, nie miałem zamiaru zawracać sobie głowy Chinami lub Indiami, gdyż w tym momencie mego życia dużo bardziej zajmująca wydawała mi się wioska Seitzen, do której drogę poznałem dzięki doskonałym mapom naszego Inkwizytorium. Miałem nadzieję, że właśnie tam wreszcie rozwiążę sprawę porwania pięknej Ilony, by spokojnie móc zainkasować honorarium z rąk Loebego. A w czasie trwającego kilka dni powrotu do Hezu, kto wie, czy powabna panna nie zechce okazać gorącej wdzięczności inkwizytorowi, który wybawił ją z niewoli? Powiem szczerze, że nie miałbym nic przeciwko takiemu obrotowi spraw. Choć musiałem przed samym sobą przyznać, że w ślicznej Ilonie było coś, co pozwalało na przekucie pożądania w uwielbienie. I pomimo swego niezwykłego talentu oraz wielkiej urody budziła we mnie uczucia sięgające sporo dalej niż chęć niewinnego pofiglowania.
Nie musiałem się specjalnie przygotowywać do drogi. Ze stajni Inkwizytorium wypożyczyłem rosłego konia, którego siła i budowa gwarantowały, że przetrzyma szybką podróż, do juków wepchnąłem najpotrzebniejsze rzeczy, założyłem kolczugę i przypasałem miecz. Trakt prowadzący do Gottingen uchodził za spokojną drogę, ale zbrojnych traktowano zwykle z dużo większym respektem niż innych podróżnych, a poza tym zawsze można było trafić na jakiegoś zdesperowanego bandytę. A ja nie miałem ani czasu, ani ochoty na utarczki po gościńcach. Oczywiście, w naszym przesławnym Cesarstwie w ogóle nie zalecano nocnych podróży (chyba że ktoś nie cenił szczególnie życia lub szukał dreszczyku emocji) i ja też zamierzałem każdego wieczoru zatrzymywać się w którejś z licznych oberż położonych wzdłuż traktu.
Na dzień dobry minąłem obficie obwieszoną trupami podmiejską szubienicę, nad którą unosiła się chmara głośno kraczących wron. Był to niewątpliwie budujący przykład gorliwości burgrabiego oraz justycjariuszy, a także widok mogący wzbudzić głębokie przemyślenia u wszystkich obwiesi pragnących łatwego zarobku i uciesznego życia nie okupionego uczciwą pracą.
Podróż do Gottingen minęła bez żadnych kłopotów, jeśli oczywiście nie liczyć zwyczajowych kłótni o lepszą kwaterę. Ponieważ chciałem wywiedzieć się, gdzie dokładnie znajdę młyn należący do rodziny Schwimmerów, więc pomyślałem, że któż może służyć mi lepszą radą niż poborca podatków z Gottingen? Jego kantor znalazłem w miejscu nad wyraz stosownym, tuż obok miejskiego więzienia. Sam poborca był dobrze wypasionym, starszym mężczyzną o naburmuszonej twarzy sprawiającej wrażenie, że jej właściciel gniewa się na cały świat i należy przedsięwziąć wszelkie kroki, by ten gniew ułagodzić.
– Czego tam chcecie? – zagadnął nieprzyjaźnie, kiedy pokonując opór służących, wdarłem się do izby, w której śniadał przy suto zastawionym stole.
– Wina, kurczaka, pieczonego pstrąga, na deser trochę owoców – powiedziałem, patrząc na pyszniące się przed nim wiktuały.
– Zawołaj straż, Dietrich – rozkazał służącemu i z trudem uniósł się z krzesła.
– Nie trzeba. – Uniosłem dłoń. – Jestem Mordimer Madderdin, licencjonowany inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu. Sądzę, że pogadamy chwilę przy śniadanku. Przynieś drugie nakrycie, Dietrich – poleciłem.
Poborca usiadł z westchnieniem, a jego różowa twarz lekko pobladła.
– Służę, mistrzu, służę uprzejmie – wymamrotał. – Jakież to szczęśliwe wiatry sprowadzają was do Gottingen?
– Pokorna prośba o pewną informację – powiedziałem. – I sądziłem, że u was najszybciej znajdę w tym pomoc.
– Pytajcie.
– Znana jest wam wioska Seitzen?
– Znana, jakżeby nie znana. – Zaśmiał się. – Od piętnastu lat jestem poborcą podatków, mistrzu Madderdin. Joachim Kniprode, do waszych usług. Jakżebym mógł nie znać nawet nie każdej wioski, ale każdego domu w najbliższej okolicy?!
– Wiedziałem, że jesteście właściwym człowiekiem na właściwym miejscu – stwierdziłem z uznaniem i podziękowałem skinieniem głowy Dietrichowi, który postawił przede mną cynowy talerz oraz solidnej objętości kielich.
Kniprode wychylił się z trudem i nalał mi do pełna. Uniósł swój kielich.
– Za podatki, mistrzu Madderdin – rzekł, uśmiechając się.
– Wysokie i o czasie ściągane – dodałem, po czym wypiliśmy do dna.
Poborca beknął głęboko.
– Co chcecie wiedzieć o Seitzen? – zagadnął.
– Słyszałem, że okoliczny młyn należy do rodziny Schwimmerów. Czy możecie, z łaski swojej, potwierdzić tę informację? I wskazać mi dokładną drogę, bo z map widzę, że to rozległa wioska?
– Młyn, młyn, młyn… – Potarł palcami tłusty podbródek. – Zgadza się: młyn. I powiem lepiej, mistrzu Madderdin. Nie tylko wskażę wam drogę, ale wyślę z wami chłopaka, żeby pokazał, co trzeba.
– Uniżenie dziękuję – odparłem. – Okażecie mi w ten sposób wielką pomoc.
– A czy mogę wiedzieć, z przeproszeniem waszym, mistrzu Madderdin, cóż takiego was sprowadza do Seitzen?
– Wybaczcie, ale moja służba w wielkiej mierze polega na konfidencji.
– No tak, tak, tak – wycofał się od razu. – To wy mi wybaczcie głupie pytania… Napijmy się jeszcze i spróbujcie pstrąga. Dzisiaj złowiony…
Pojedliśmy i popiliśmy aż do słodkiego przesytu, a poborca Kniprode nieoczekiwanie okazał się człowiekiem rozmownym oraz dowcipnym. Tuż przed zachodem słońca wezwał jednego ze swoich pracowników i kazał mu zaprowadzić mnie do młyna w Seitzen.
– Chyba żebyście przenocowali w Gottingen – rzekł. – Bo w Seitzen nie będziecie szybciej niż za kilka godzin.
– Dziękuję wam – odpowiedziałem – ale to mi nie przeszkadza.
I rzeczywiście, nawet wolałem znaleźć się koło gospodarstwa Schwimmerów nocną porą, gdyż wiedziałem, że wtedy będę mógł poczynić stosowne badania oraz obserwacje, nie narażając się na ludzką ciekawość. A wiadomo, jak to jest w małych wioskach – każdy obcy budzi tam żywe zainteresowanie.
W Seitzen znaleźliśmy się po zachodzie słońca, ale w półmroku widać było doskonale okazały młyn, górujący nad spiętrzonym strumieniem.
– Oto i Schwimmerowie – powiedział, wskazując budynek palcem, mój przewodnik, młody chłopak o twarzy liska chytruska.
Przywiązaliśmy konie do drzew na wzgórzu, a sami staliśmy ukryci za bujnie pieniącymi się krzewami. Rozejrzałem się po okolicy i dostrzegłem siwy dym unoszący się z kominów niedalekich zabudowań.
– Tu mieszkają, tak?
Pomocnik Kniprodego pokiwał gorliwie głową.
– Mogę już jechać, mistrzu? – zapytał pokornym tonem. – Skoro wszystko wam pokazałem jak trza…
Najwyraźniej nie chciał uczestniczyć w dalszych wydarzeniach wieczoru i nie dziwiłem mu się.
– Jeszcze chwila, chłopcze – odparłem. – Nie wiesz, czy to jedyne ich zabudowanie? Ten młyn tylko?
– Hem, hem. – Potarł palcami pryszczatą brodę. – A wiecie, że nie? – Klepnął się w czoło tak silnie, jakby zabijał uprzykrzającego życie komara.