– Tak? – poddałem.
– A taką szopę mają jeszcze, niby skład czy co… Wiem, bo żeśmy kiedyś z szanownym panem Kniprode szukali tam starego Schwimmera.
– To jeszcze pokaż mi tę szopę i możesz zmykać do Gottingen.
Wróciliśmy do koni, ale pomocnik Kniprodego powiedział, żeby nie wsiadać, bo poprowadzi mnie krętą, boczną dróżką, gdzie są kamienie i stromizny, a gałęzie drzew zwieszają się zbyt nisko, by było to wygodne dla jeźdźca. Posłuchałem go i faktycznie wyprowadził mnie na szczyt wzgórza, u podnóża którego dostrzegłem w blasku księżyca drewnianą szopę. Dostrzegłem ją tym wyraźniej, że blask ognia prześwitywał przez liczne szpary w deskach.
– To co, poradzicie sobie, panie, tak? – zapytał chłopak, a ja machnąłem ręką, pozwalając mu odjechać.
Zostawiłem konia na wzgórzu i zszedłem stromą dróżką wiodącą wśród malinowych krzewów. Zamierzałem przekraść się pod samą ścianę szopy, ale nagle poczułem ból w prawym ramieniu. Zobaczyłem leżącego na dachu mężczyznę, który, widząc, jak walę się na ziemię, zaśmiał się triumfująco. Wyraźnie czułem truciznę. Szybko działającą truciznę. Cały świat zdawał się wirować wokół mnie. Nie musiałem nawet wyrywać strzały, gdyż sama odpadła przy gwałtowniejszym ruchu. Podniosłem ją i zobaczyłem, że ma celowo stępiony grot. A więc nie chciano mnie zabić, przynajmniej tyle. Sięgnąłem po miecz, ale ktoś kopnął mnie w dłoń.
– Stary, domowy sposób. – Roześmiał się piskliwie Schwimmer, gdyż to on właśnie stał nade mną. Drugi mężczyzna, posapując, złaził z dachu.
Johann przyglądał mi się z wyjątkową złośliwością, a potem kopnął mnie kilka razy pod żebra, by sprawdzić, czy naprawdę trucizna podziałała. O dziwo, wcale mnie nie bolało. Jednak trudno było się powstrzymać od pewnej myśli: dlaczego mnie nie zabili? Czy byłem im jeszcze na coś potrzebny, czy kierowali się miłosierdziem (a w to ciężko mi było uwierzyć), a może strachem, czy też egzekucja miała jedynie zostać odłożona w czasie?
– Wilki tak łapiemy, żeby potem je wypuszczać do walk. Bo we wnykach to sobie łapy ranią albo i co… – Uśmiechnął się głupkowato.
– Schwimmer, nie bądź idiotą… – powiedziałem, czując, że usta i język mi sztywnieją, a słowa wypowiadam z ogromnym trudem.
Sam siebie słyszałem tak, jakby mój głos dochodził z pewnego oddalenia lub zza ściany i w dodatku odbijał się niewyraźnym echem. Johann Schwimmer miał natomiast czworo oczu, a ta druga para wędrowała mu po całej twarzy. Usiłowałem skoncentrować wzrok i zrobiło mi się niedobrze.
Twarz Schwimmera zogromniała i dopiero po chwili zorientowałem się, że aktorski pomocnik zbliżył się do mnie. Blask bijący od płomieni pochodni tańczył na jego twarzy.
– Nie trza było się w to mieszać – rzekł zduszonym głosem. – Trza było siedzieć na dupie w Hezie…
Roześmiałem się, bo usta Schwimmera były ogromne jak wrota i ruszały się niezależnie od wypowiadanych słów. Zastanawiałem się, dlaczego w ogóle spotkałem się z nim w tak dziwnym miejscu? Mieliśmy o czymś chyba porozmawiać, ale o czym?
– Zostaw go. – Dobiegł mnie głos gdzieś z daleka. – Już zasnął. Chodźmy zabrać konia, bo jeszcze kto przyuważy…
Wydawało mi się, że w każdej chwili mogę zerwać się na równe nogi i dopaść Schwimmera oraz jego braci. Ale jednocześnie ogarnęło mnie jakieś dziwne otumanienie i rozleniwienie. Postanowiłem, że odpocznę chociaż chwilę zanim zabiorę się do bitki. Poza tym nie za bardzo wiedziałem, dlaczego w zasadzie miałbym się z kimkolwiek bić. A potem myśli zgasły.
Ocknąłem się, gdyż było mi zimno, całym ciałem targały dreszcze i miałem tak potężne mdłości, że ledwo powstrzymywałem wymioty. Leżałem na kamiennej, wilgotnej podłodze. Wiedziałem, że jest kamienna i wilgotna, gdyż wyczuwałem to palcami. Ale nie widziałem nic. Musiałem znajdować się w jakiejś zamkniętej piwnicy, gdyż nie byłbym w stanie dostrzec nawet własnej dłoni, kiedy wystawiłbym ją tuż przed twarz. Niestety, nie mogłem jednak wykonać takiego gestu, gdyż ręce w nadgarstkach miałem skrępowane powrozem. Sznur dodatkowo oplatał mnie przez pas, a moje dłonie znajdowały się tuż nad pośladkami i nie mogłem nimi ruszyć w żadną stronę. Trzeba przyznać, że szubrawcy związali mnie solidnie i fachowo, a ja mogłem mieć tylko nadzieję, że od tej ich solidności i fachowości nie stracę na zawsze czucia w dłoniach. Zresztą słówko „zawsze” nie musiało w moim wypadku oznaczać szczególnie długiego okresu, bo nie sądziłem, aby byli takimi głupcami, by zostawić mnie przy życiu.
Usłyszałem szczęknięcie skobla, a potem skrzypnięcie drzwi. W prześwicie pojawiło się światło. Do środka wszedł ktoś niosący w dłoni nasmołowaną pochodnię. Zmrużyłem oczy i rozpoznałem Schwimmera. Za jego plecami stał drugi mężczyzna, ale jego twarzy nie mogłem już dostrzec.
– Ocknął się – rzekł Schwimmer z radością godną lepszej sprawy. – No to co, wypytamy go, prawda, Oli?
Nazwany Olim mruknął coś, co zapewne miało być potwierdzeniem.
– Przyniosłeś młotek i cęgi? – zapytał Schwimmer swego towarzysza, a ja poczułem się nieswojo, gdyż słowa „młotek i cęgi” w połączeniu ze słowem „wypytamy” mogły oznaczać tylko kłopoty.
– Daj spokój – mruknął Oli i wyszedł zza pleców Johanna. Zauważyłem, że jest wysoki, barczysty i ma jasne włosy. Jak nic, brat i pomocnik Schwimmera. – Jeśli będzie trzeba, to go przypalisz… – dorzucił.
– Nie będzie trzeba – rzekłem stanowczym tonem. – Gdyż jestem gotów udzielić wam wszelkich wyjaśnień, jakie uznacie za konieczne…
– Ot, jak się rozgadał – burknął Schwimmer i kopnął mnie w łydkę.
– Poza tym nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, co czeka ludzi więżących inkwizytora na służbie – dodałem, nie reagując na kopniak.
– On jest inkwizytorem? – niemal wrzasnął Oli i odwrócił w stronę brata twarz wykrzywioną gniewem. – Dlaczego mi nic nie powiedziałeś, głupcze?! Skąd się tu wziął? Co wie?
– Zaraz sobie z nim pogadamy. – Schwimmer nie przejął się wybuchem Oliego. – Sam chcę wiedzieć…
Zbliżył się do mnie i machnął mi przed oczyma pochodnią. Od głowni oderwała się iskierka i spłonęła na moim policzku. Johann wyszczerzył się w uśmiechu.
– Myślisz, że się ciebie boję, inkwizytorze? – zapytał, a potem roześmiał się jakby do własnych myśli. – Nie boję się, bo wiem, że i tak jestem martwy…
– Jonni – odezwał się jego brat karcącym tonem. – Wszystko będzie dobrze, ukryjecie się gdzieś…
– Może, może, może. – Zauważyłem, że oczy Schwimmera były puste i rozbiegane. Ten człowiek najwyraźniej oszalał albo był bliski szaleństwa. – Zostało nam jeszcze osiem dni…
– Osiem dni? – zapytałem najłagodniejszym z tonów.
Chciał mnie uderzyć w twarz pochodnią, ale rzuciłem głową i oberwałem tylko w bok głowy. Poczułem swąd palonych włosów i pomyślałem sobie, że jeśli Bóg da, porozmawiam kiedyś ze Schwimmerem na temat tego, w jaki sposób nie należy traktować funkcjonariuszy Świętego Officjum.
– Dlaczego przyszedł sam? – zapytał Oli. – Przecież oni zawsze chodzą gromadą…
– Jego nie wysłali z Inkwizytorium. – Schwimmer przyglądał mi się badawczo i z takim wyrazem twarzy, jakby za chwilę miał zakrzyknąć „a tu cię mam!”. – Loebe go kupił, ta stara świnia… Czy nie tak, Mordimerze, jeśli dobrze pamiętam imię? Mogę ci mówić Mordi?
– Nie – odparłem.
– No to nie. – Wzruszył ramionami.
Od dłuższego już czasu starałem się delikatnymi ruchami poluzować więzy na nadgarstkach, ale równie dobrze mogłem sobie darować to bezowocne zajęcie. Jedynym pozytywnym efektem było to, że poczułem, iż mija mi odrętwienie dłoni. Więc Bogu dziękować, nie straciłem jeszcze w nich czucia.
– Myślę, że nikt nie wie, że on tu jest – powiedział z namysłem Schwimmer. – Mam rację, Mordusiu? A wobec tego – był tak pewien siebie, że nie czekał na odpowiedź – wsadzimy go do wora, nawrzucamy kamieni i utopimy w tej rozpadlinie pod Wapieniem. Nikt go nie znajdzie. Wytniemy tylko otwory w worze – patrzył na mnie z głupkowatym uśmiechem – żeby węgorze mogły swobodnie się dostać do środka. Ha, pod Wapieniem pełno jest węgorzy… Łowiłem je, jak byłem dzieckiem, wiesz? – Zwrócił się do mnie.
– Jonni, a może mu powiemy? – zapytał cicho brat Schwimmera.
– Nie! – niemal wrzasnął Johann i obrócił się z twarzą zmienioną gniewem. Przy okazji tego gwałtownego ruchu znowu wyrżnął mnie pochodnią w głowę, ale tym razem już nieumyślnie. – Nie pamiętasz, co zrobili z naszą mamusią?
Ha, ciekaw byłem, co zrobili bracia-inkwizytorzy z mamusią Schwimmerów. Czyżby została kiedyś oskarżona o czary i torturowana lub spalona? Nie dziwiłem się więc nienawiści Johanna, choć raczej powinien się cieszyć, że Święte Officjum pomogło jego rodzicielce pogodzić się z Bogiem. Niestety, ludzie zwykle nie podzielali tego sposobu myślenia, powodowani zapewne nawet nie złą wolą, lecz brakiem odpowiedniej edukacji. Najbardziej jednak interesowało mnie, o czym mówił Oli. Cóż takiego chciał mi wyjawić? Jaka tajemnica skrywała się za porwaniem dziewczyny, jeśli w ogóle była tu jakaś tajemnica? Dlaczego po ośmiu dniach sprawa mogła zmienić bieg?
– Mogę wam pomóc – powiedziałem. – Przecież nic dziwnego, że uwięziliście człowieka, który plątał się nocą obok waszego domu. I nikt nie może mieć do was o to żalu. Jednak teraz, kiedy ujawniłem już, że jestem inkwizytorem, powinniście mnie wypuścić. Johann, Oli, nie dajcie się zwieść podszeptom Złego, nie narażajcie życia i nie bierzcie na swe sumienie śmiertelnego grzechu, jakim jest zabicie bliźniego.
Starałem się mówić spokojnym i przekonującym tonem, ale nie sądzę, by moje słowa docierały do Johanna. Natomiast jego brat przyglądał mi się uważnie, a kiedy skończyłem, westchnął głęboko.