Musiał mnie usłyszeć, a może dostrzegł kątem oka, gdyż obrócił na mnie wzrok. Nie był jednak w stanie nawet ruszyć głową, a tylko jego źrenice wykonały ruch w moją stronę.
– Mmm… mmmo… – zajęczał, a z jego ust popłynęła krew.
– No, bracie – powiedziałem. – Właśnie idziesz gotować się w kotle wiecznego potępienia. Myśl o tym, dopóki nie zdechniesz…
Wypowiedź była zbyt długa jak na mój nędzny stan, i zmęczyłem się na tyle, że opadłem na podłogę. Leżeliśmy teraz ze Schwimmerem ramię przy ramieniu niczym bliźniacy lub bojownicy, umierający za wspólną sprawę. Ha, jakżeż złudne bywają pierwsze wrażenia!
– Mmm… mmmo… – zajęczał znowu Schwimmer.
Kiedy spojrzałem na niego, zauważyłem, że jego oczy wykonują dziwny pląs. Jednak, o dziwo, nie był to wynik jakichś przedśmiertnych konwulsji, lecz przemyślane działanie. Wyraźnie starał się coś mi pokazać. Spojrzałem w dół i dostrzegłem, że Schwimmer ma kurczowo zaciśniętą dłoń. Spomiędzy palców wystawał złoty łańcuszek.
Przysunąłem się jeszcze bliżej w stronę Johanna, tak blisko, że jego krew pobrudziła mi policzek. Sięgnąłem i położyłem swoją dłoń na jego umazanej czerwienią dłoni.
– O to ci chodzi? Żebym to zabrał?
Odpowiedział gwałtownym ruchem powiek. Z trudem rozgiąłem jego mocno zaciśnięte palce i wydobyłem spomiędzy nich złoty amulet o średnicy nieco większej niż średnica złotego denara. I natychmiast, kiedy dotknąłem tej ozdoby, poczułem niemal fizyczny ból. Wypuściłem amulet z palców, a on spadł prosto w kałużę krwi. Teraz pysk istoty wyobrażonej na awersie wyglądał jeszcze bardziej przerażająco.
– Na miecz Pana – szepnąłem, gdyż wiedziałem, że mam do czynienia z rodzajem bardzo potężnego, demonicznego talizmanu, jednak nie miałem najmniejszego pojęcia, jakim mrocznym siłom może on służyć.
– Skąd go masz? – Chciałem potrząsnąć Schwimmerem, ale zdałem sobie sprawę, że wtedy może skonać i nic już nie powie. Zresztą ja sam nie czułem się na tyle mocny, by kimkolwiek potrząsać.
Wtedy jednak olśniło mnie. Przymknąłem oczy i scena po scenie zacząłem przypominać sobie walkę Schwimmera z Loebem. To, jak tarzali się po podłodze, jak kupiec w końcu trafił nożem w pierś porywacza i jak Johann ostatkiem sił, kurczowo, rozpaczliwie pochwycił go za gardło. Czy tylko wydawało mi się, że kiedy Loebe odtrącał jego dłoń i zadawał następne ciosy, to w garści Schwimmera zalśniło coś złotem?
– Zerwałeś go z szyi Loebego, tak? – zapytałem, a umierający chłopak zamrugał gwałtownie na znak potwierdzenia.
– U… ura… ato… – Krew buchała mu z ust, kiedy starał się mówić. Jednak nie zdołał dokończyć zdania i skonał z wytrzeszczonymi oczami.
Ja tymczasem ostatkiem sił ukryłem amulet w zanadrzu, cały czas czując promieniującą z niego mroczną moc. Przymknąłem oczy, by bliżej przyjrzeć się świetlistemu korytarzowi, który wydawał się rozpościerać tuż za moimi źrenicami. Zrobiło mi się lekko, ból powoli mijał, a ja wiedziałem, że tracę przytomność i umieram. Ale wtedy usłyszałem tupot nóg na klepisku oraz podniesione męskie głosy i mocny, przekonujący głos Ilony Loebe.
– Podnoście ostrożnie, bo się wykrwawi… To możny pan, zapłaci złotem, jak go ocalicie…
Klasztor Amszilas stał na zalesionym wzgórzu, wznoszącym się nad zakolem rzeki. To piękne miejsce, a mnisi, gdyby tylko chcieli, mogliby podziwiać z okienek swych cel słońce zachodzące nad błękitną tonią. Jednak mnisi z Amszilas – pokorni funkcjonariusze Świętego Officjum – nie zebrali się w klasztorze, aby przeżywać estetyczne uniesienia. W pocie czoła, w codziennym trudzie i z bezmierną miłością wysłuchiwali grzechów najbardziej zatwardziałych i najgroźniejszych grzeszników – zbłąkanych inkwizytorów, czarnoksiężników oraz wiedźm. To tu trafiali nie tylko bluźniercy i heretycy, lecz również przeklęte księgi. To tu właśnie zgłębiano mroczną wiedzę, tak, by jej tajniki nie stanowiły już zagadki dla sług Bożych. Każdy młody inkwizytor, na zakończenie swej nauki w Akademii, ma prawo odwiedzić klasztorną bibliotekę i na własne oczy przyjrzeć się niezmierzonej potędze zła, która została zamknięta w murach Amszilas. Tomy pisane krwią, księgi oprawione w ludzką skórę i zdobione ludzkimi kośćmi, woluminy zapisane w antycznych, nieznanych już niemal nikomu językach, stoją na półkach, grzbiet przy grzbiecie, rząd przy rzędzie i regał przy regale. Czasem starsze są niż Chrystusowa nauka i pochodzą z wieków, w których panował bezmierny mrok, a prawda jedynej i świętej wiary nie została jeszcze objawiona światu.
Jednak nikt z nas do końca nie wie, co kryją lochy klasztoru Amszilas. O tym się nie mówi. Ba, o tym nie powinno się nawet myśleć. Poza tym, że tu właśnie zabłąkane dusze dzielą się swą mroczną wiedzą, odnajdują ukojenie w wyznaniu grzechów i zyskują łaskę nieogarnionego cierpienia. Tak, by oczyszczone bólem mogły odnaleźć drogę przed tron Pański.
Amszilas strzegą potężne mury, ale na blankach nie ma łuczników, a zbrojni nie patrolują okolicy. Święty przybytek chroniony jest mocą wiary, tak silną, że wiemy, iż nikt nigdy nie odważy się bez pozwolenia przekroczyć furt klasztoru.
Zastukałem mocno do bramy. Na tyle mocno, że zabolały mnie nie zagojone do końca rany. Syknąłem.
– Któóóż tam? – zapytał starczy, lecz silny jeszcze głos.
– Mordimer Madderdin, inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu, pokornie prosi o posłuchanie – wykrzyknąłem, a wiatr wiejący od rzeki połknął moje słowa.
– Czego chcesz, inkwizytorze?
Tłumaczenie się komuś, kogo nawet nie widziałem (i kto zapewne nie był tu ważną osobistością, skoro wysłano go do pilnowania bramy), wydawało mi się odrobinę upokarzające. Lecz klasztor z całą pewnością nie był miejscem, w którym proszący o posłuchanie inkwizytor mógłby rozpocząć dysputy na temat swej rangi.
– Chciałbym skorzystać z wiedzy braci bibliotekarzy – odparłem głośno.
– Nie wrzeszcz tak, inkwizytorze, słuch mam dobry – zaskrzypiał furtian niechętnym tonem. – Przyjedź jutro albo najlepiej któregoś innego dnia…
– Jeśli pozwolisz, ojcze – powiedziałem. – To pilna sprawa i wielkiej wagi.
Roześmiał się suchym, nieprzyjemnym śmiechem, który przeszedł w chrypliwy kaszel. Odcharknął i splunął głośno kilka razy. Spokojnie czekałem.
– Pilne sprawy – burknął w końcu. – Wszyscy macie pilne sprawy… Przyjdź jutro.
– Obawiam się, że to nie może czekać – odparłem, starając się nadać głosowi zdecydowany ton.
– Ten klasztor ma niemal sześćset lat. – Usłyszałem po chwili. – Jak myślisz, wytrzyma bez ciebie jeszcze rok lub dwa?
Pięknie, pomyślałem, skoro jutro lub pojutrze zamienia się w jego ustach tak łatwo w rok lub dwa…
– Otwieraj, na miecz Pana! – wrzasnąłem w końcu. – Albo wejdę do środka i rozwalę bramę twoim zakutym łbem!
Oczywiście, mili moi, jeśli odnajdziecie brak logiki w słowach waszego uniżonego sługi, dobrze to tylko będzie świadczyć o waszym zmyśle obserwacji. Gdyż przecież, będąc w środku, nie musiałbym już się starać o otwarcie wrót, nieprawdaż? Niezależnie od tego, czy faktycznie chciałbym użyć głowy mnicha jako tarana, czy też nie. Jednak byłem zdesperowany, nie miałem zamiaru dać się odprawić z kwitkiem i liczyłem, że zuchwalstwo zostanie mi wybaczone.
– Ho, ho – zachichotał, a jego chichot znowu przeszedł w chrapliwy kaszel, zakończony soczystym splunięciem. – Inkwizytor-raptus, tego już dawno nie było. Nie uczono cię pokory oraz cierpliwości, inkwizytorze? Co? No to nauczysz się tutaj…
Z rozpaczą spojrzałem na mury. Były wysokie, zbudowane ze ściśle dopasowanych kamiennych bloków. Nawet, gdybym posiadał zręczność linoskoczka, nie zdołałbym się na nie wspiąć. Bezsilnie uderzyłem pięścią we wrota.
– Otwieraj! – zawołałem.
– Jakieś kłopoty? – Usłyszałem za sobą cichy głos i odwróciłem się gwałtownie.
Bóg w swej niezmiernej mądrości obdarzył mnie nie tylko czułym powonieniem (czego czasami zresztą nie uważałem za tak wielką łaskę, zwłaszcza kiedy trzeba było się przedzierać przez tłum w upalne południe), ale również niezgorszym słuchem. Tymczasem nie usłyszałem nawet, że ten człowiek się zbliżał, i stał teraz dwa kroki ode mnie. Był chudy, niski, otulony szarym, obszarpanym płaszczem. Ale widywałem już wcześniej ludzi takich jak on, i coś mi mówiło, że nie należeli oni do osób, które należałoby lekceważyć.
– Mordimer Madderdin, inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu – przedstawiłem się. – Usiłuję uprosić, aby dopuszczono mnie przed oblicze któregoś z braci bibliotekarzy.
– A to ciekawy w istocie macie styl wyrażania próśb. – Uśmiechnął się, ale tylko samymi ustami, bo jego szare oczy spoglądały na mnie martwo.
Nie zdziwiłem się, że nie podał imienia, bo wcale się tego po nim nie spodziewałem. Zresztą cóż mogłoby mi to dać, zważywszy że zapewne człowiek ten miał wiele imion na wiele różnych okazji.