– Wybaczcie – rzekłem – ale sprawa, z którą przybywam nie jest błaha, gdyż nigdy nie ośmieliłbym się niepokoić zacnych braci jedynie z powodu zadośćuczynienia własnym kaprysom.
– Dobrze powiedziane. – Skinął głową, nie spuszczając ze mnie wzroku. – Słyszałem o was, inkwizytorze Madderdin – dodał. – I rzeczywiście lepiej będzie, jak wejdziecie.
– Już, już, już – zachrypiał z góry odźwierny. – Ale musicie poczekać, bo ten kołowrót diablo się zacina…
Widać więc było, że nie tylko słuchał naszej małej pogawędki, ale znał również mego rozmówcę. I jasne się stało, że człowiek stojący obok nie należał do ludzi, którym odmawia się wejścia na teren klasztoru. Co mogło się okazać sprzyjającym zbiegiem okoliczności. Lub też mogło się nim wcale nie okazać…
Usłyszeliśmy skrzypienie kołowrotu, głośne stękanie okraszone przekleństwami, doprawdy, niezbyt odpowiednimi do miejsca, i wreszcie potężne wierzeje drgnęły. Rozchyliły się na tyle, by mógł się przez nie przecisnąć mój wierzchowiec, po czym z góry dobiegł nas charkot, serdeczne splunięcie i zduszony głos.
– Wnijdźcie z Bogiem, bracia.
Człowiek w szarym płaszczu bez słowa przecisnął się przez szparę, a ja poszedłem w jego ślady, choć mój koń nie był zachwycony i musiałem mocno pociągnąć wodze, by zanurzył się w mrok za bramą.
– Co mam zrobić z koniem? – zawołałem, kierując głowę ku górze.
– Zostaw go na dziedzińcu – odparł furtian. – Ktoś się nim zajmie. Tylko niech krzewów nam nie obeżre!
– Pozwól za mną, Mordimerze. Zaprowadzę cię do kancelarii – rzekł człowiek w szarym płaszczu, kiedy już udało nam się dostać na dziedziniec.
Idąc za nim, miałem czas, by się rozejrzeć, gdyż klasztoru Amszilas nie pamiętałem zbyt dobrze. Odwiedziłem go przecież tylko raz i to w gronie innych inkwizytorów – młodych absolwentów naszej przesławnej Akademii. Wtedy byliśmy oficjalnie witani przez opata oraz innych mnichów, podjęto nas obiadem w refektarzu i zarządzono uroczyste modły. Teraz natomiast klasztor był cichy i sprawiał wrażenie wymarłego. Mignął mi tylko jakiś braciszek z ogromnymi nożycami do przycinania krzewów w dłoni.
– Pora wieczornej modlitwy – powiedział mój towarzysz tonem wyjaśnienia. – Ale bracia bibliotekarze są na pewno u siebie. Mają specjalną dyspensę.
Weszliśmy do niewielkiej sieni, potem wdrapaliśmy się na strome schody, wreszcie przeszliśmy krużgankiem nad ogrodem pełnym ozdobnych krzewów, aż w końcu mój towarzysz zastukał do drzwi w głębi korytarza.
– Wejść, wejść – odezwał się ze środka starczy głos.
Człowiek w szarym płaszczu pchnął drzwi i znaleźliśmy się w niewielkim, ciemnym pokoiku, w którym mrok rozjaśniała tylko oliwna lampka stojąca na biurku pełnym dokumentów. Przy biurku siedział zasuszony starzec o pergaminowej, pomarszczonej twarzy. Podniósł na nas wzrok i zobaczyłem, że jedno oko ma pokryte bielmem.
– Niech będzie pochwalony – powiedział mój towarzysz.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – odparł z naganą w głosie mnich. – Czy wy, młodzi, aż tak bardzo się spieszycie, że nie potraficie dopowiedzieć do końca powitania? Już teraz słyszę takich, co tylko krzykną „pochwalony”, jakby zamawiali piwo w oberży. A tu trzeba z sercem, uczuciem, namaszczeniem. – Machnął dłonią, która w drgającym świetle lampki wydawała się być jedynie kruchymi kostkami, obciągniętymi niemal przezroczystą skórą. Rękawy jego habitu zatrzepotały jak skrzydła szarego ptaka. – Co wy tam wiecie…
– I ja się cieszę, że widzę cię w dobrym zdrowiu, ojcze Adalbercie – rzekł mój towarzysz, a w jego głosie wyczułem lekkie rozbawienie. – Przyprowadziłem gościa. – Mnich zwrócił na mnie czujne spojrzenie zdrowego oka. – To Mordimer Madderdin, mistrz Inkwizytorium z Hezu. Bądź tak uprzejmy i spraw, by któryś z braci bibliotekarzy zechciał go przyjąć jeszcze dzisiaj. A teraz wybaczcie, ale obowiązki wzywają. Cieszę się, że cię poznałem, Mordimerze. – Skinął mi uprzejmie głową.
– Dziękuję za wsparcie, bracie – odparłem grzecznie. – I jeśli Bóg pozwoli, kiedyś będę mógł odpłacić za twą uprzejmość.
– Z całą pewnością. – Uśmiechnął się i wyszedł.
Usiadłem na zydlu pod kamienną ścianą, a stary mnich nie zwracał na mnie uwagi i wertował papierzyska, mrucząc coś pod nosem. Oparłem się o mur i przymknąłem oczy, gdyż zaczynałem czuć zmęczenie długą, szybką podróżą.
– Madderdin! – Głos kancelisty wyrwał mnie z półsennego bezmyślenia. – Co wiesz o Hagath? Miałeś z nią do czynienia, nieprawdaż?
Otrząsnąłem się i spojrzałem na niego zdumiony. Skąd, na Boga, ten mnich wiedział o moich nie tak dawnych perypetiach z piękną demonicą? Owszem, złożyłem oczywiście stosowny raport w biskupiej kancelarii (szczególnie podkreślając tragiczną rolę bohaterskiego proboszcza Wasselrode), ale nie sądziłem, że tutaj, w Amszilas, o wszystkim wiedzą oraz pamiętają.
– Tak, bracie – odparłem. – Czy mogę służyć pomocą?
– Nieee – przeciągnął. – Śliczna bestyjka, co?
Nie były to może słowa, których spodziewałbym się po sędziwym mnichu, ale postanowiłem niczemu się już nie dziwić.
– W kobiecej postaci i owszem – odpowiedziałem uprzejmie.
W tym samym niemal momencie skrzypnęły drzwi za plecami kancelisty i w prześwicie ujrzałem młodego mnicha. Ubrany był tak samo, jak wszyscy w Amszilas – w bury habit, obwiązany białym sznurem, ale w przeciwieństwie do wszystkich tu widzianych mnichów był człowiekiem, który nie osiągnął jeszcze nawet średniego wieku. Długie, jasne włosy spływały mu aż na ramiona – rzecz niezwykła u zakonnika – a spod rękawów habitu dostrzegłem błysk złotych pierścieni.
– Witajcie, mistrzu – rzekł serdecznym tonem i wyciągnął dłoń w moją stronę. Zauważyłem, że ma wypielęgnowane paznokcie, a jego palce nie są poznaczone plamami inkaustu. – Jestem brat Kleofas, do waszych usług.
Podałem mu rękę i poczułem silny uścisk, którego raczej spodziewałbym się po człowieku nawykłym do ciężkiej pracy, a nie po bibliotekarzu, zwyczajnym wszak ślęczeć nad księgami oraz manuskryptami.
– Co was sprowadza do wesołego Amszilas? – zapytał z ledwie uchwytną nutą ironii w głosie, a kancelista z bielmem na oku prychnął niechętnie, słysząc te słowa.
– To. – Wyjąłem z zanadrza amulet, który zgubił stary Loebe w czasie walki.
Wyciągnąłem go na otwartej dłoni. Błysnął złotem w świetle oliwnej lampki, a ja znowu poczułem emanującą z niego mroczną moc.
– Nigdy nie widziałem podobnego talizmanu – rzekłem. – Wyczuwam w nim potęgę, której nie potrafię określić, a która budzi mój najgłębszy niepokój…
– Dobrze wyczuwacie – przerwał mi.
Nie kwapił się, by przejąć amulet z mojej dłoni i tylko przyglądał mu się badawczo, a jego twarz ściągnęła się w grymasie zakłopotania.
– Nie wiem, nie wiem – odezwał się w końcu, wyraźnie zły, że nie potrafi na pierwszy rzut oka rozpoznać przeklętego przedmiotu. – Muszę to sprawdzić… Ale – podniósł na mnie wzrok – dobrze, że pojawiliście się w Amszilas. Zaczekajcie tu, jeśli łaska. Mogę?
Skinąłem głową, a on zabrał amulet z mojej dłoni.
– To może trochę potrwać – rzekł. – Chcecie czegoś? Jesteście głodni? Spragnieni?
– Spragniony wiedzy – odparłem, gdyż byłem tak zmęczony, że nie chciało mi się ani jeść, ani pić.
– A to tak jak my wszyscy – odparł bez uśmiechu i pospiesznie zniknął za drzwiami.
Stary mnich nadal wertował pergaminy, mrucząc, i to jego spokojne, ciche, przypominające zaśpiew mruczenie ukołysało mnie do snu. Ale otworzyłem oczy, kiedy tylko usłyszałem skrzypnięcie drzwi. Tym razem w progu stanął kolejny starzec, wyglądający niczym brat bliźniak mojego cichego towarzysza. Nawet bielmo również miał na oku, tyle że nie na lewym, lecz na prawym. Wstałem.
– Mordimer Madderdin, tak? – zapytał, a ja skinąłem głową.
– Przygotowano dla was celę, mistrzu Madderdin – rzekł. – Dostaniecie papier, inkaust, a jeśli zechcecie, to zejdźcie do kuchni na kolację. Życzymy sobie, byście szczegółowo opisali, w jaki sposób weszliście w posiadanie tego przedmiotu. Zrozumieliście mnie?
– Tak, bracie – odparłem, bo przecież niewiele tu było do rozumienia.
– Dobrze, możecie więc odejść.
– Dziękuję, bracie – powiedziałem i odwróciłem się.
– Mordimer… – Jego głos, nieco łagodniejszy niż przed chwilą, zatrzymał mnie w progu. – Nie chciałbyś zadać żadnych pytań?
Zauważyłem, że kancelista uniósł głowę znad stosu dokumentów.
– Nie, bracie – rzekłem. – Ale szczerze wdzięczny jestem za twą troskę…
Roześmiał się suchym, starczym śmieszkiem i obnażył w tym śmiechu gołe dziąsła.
– Amulet, który przyniosłeś, służy do odprawienia krwawego obrzędu przywołania demona – powiedział. – Rzekłbym nawet, że jest niezbędnym składnikiem tegoż obrzędu. W czasie ceremonii mężczyzna musi w dzień swych pięćdziesiątych urodzin poświęcić młodą kobietę, aby odzyskać młodość oraz siły witalne. – Pokiwał głową. – Istnieją jednakże dwa warunki, znacznie utrudniające dokonanie ofiary…
Tym razem wyraźnie czekał na moje pytanie, więc postanowiłem je zadać.
– Jakież to warunki, jeśli wolno wiedzieć, bracie?
– Kobieta, po pierwsze, musi być dziewicą, a po drugie… – zawiesił głos dla lepszego efektu – jego córką. – Znowu zachichotał. – Czegóż to ludzie nie oddadzą za młodość i jurność, prawda?
Nie odezwałem się ani słowem, gdyż nic już nie było do powiedzenia. Zrozumiałem, jakim byłem idiotą i jak dałem się wykorzystać chytremu Loebe. Pojąłem również, dlaczego kupiec pilnie chronił córkę przed mężczyznami i dlaczego młody człowiek, kochający Ilonę, tak rozpaczliwie pragnął pozbawić ją dziewictwa. Wolał, żeby go znienawidziła, wolał dać głowę jako sprawca raptu, niżby straciła życie w czasie dokonywania krwawej ofiary. Ba, aby jej pomóc, zdecydował się nawet zostać ofiarą obrzydliwych, sodomicznych igraszek, zyskując pomoc Andreasa Kuffelberga. Zrozumiałem też wreszcie jego ostatnie słowa. To bełkotliwe „U… ura… ato…” miało znaczyć nic innego jak: „uratowałem ją”.