Tamila nie była kobietą pierwszej młodości i zapewne minęło już kilka lat od czasu, kiedy przekroczyła trzecią dziesiątkę życia. Jednak na jej twarzy nie zatarł się dziewczęcy wdzięk, może tylko przywrócenie go zajmowało jej każdego ranka nieco więcej czasu niż dawniej. Niemniej, miała nie tylko interesującą twarz, ale i piękne ciało. Którego powabów w dodatku, jak przystało na szanującą się właścicielkę znanego domu schadzek, nie zamieniała na brzęczące denary.
Usiedliśmy w wygodnych fotelach w pokoju, w którym przyjmowała gości chcących wyłuszczyć jej szczególne prośby. Pokrótce opisałem problem, z jakim miałem do czynienia, oczywiście nie wnikając w mroczne tajemnice śledztwa, o których nie powinien wiedzieć nikt postronny. Wysłuchała mnie spokojnie, a potem milczała przez chwilę.
– Zwariowałeś? – zapytała w końcu, spoglądając na mnie wzrokiem, który trudno było uznać za przyjazny. – Czy ten dom przypomina ci filozoficzną akademię?
– A skąd ty znasz takie trudne słowa? – zadrwiłem.
– Zdziwiłbyś się – odparła ostrym tonem. – Mogę przyjąć tę twoją dziewczynę, ale będzie robić wszystko, co trzeba tu robić. A wiedz, że na nieposłuszne mam chłostę, wizyty klientów o szczególnych – uśmiechnęła się wyjątkowo wrednie przy tym słowie – upodobaniach oraz wyrzucenie na ulicę.
Rozejrzałem się po pokoju i wskazałem palcem wiszący na ścianie okazały gobelin, przedstawiający świętego Jerzego zabijającego smoka. Smok pełzał pod kopytami wierzchowca z głupawym wyrazem pyska, jakby dziwił się, skąd w jego piersi wziął się ten ostro zakończony kawałek drewna. Święty Jerzy natomiast uśmiechał się triumfalnie, a jego złotą czuprynę okalała promienista aureola.
– Czyż to nie gobelin, który kupiła jeszcze świętej pamięci Lonna? – spytałem łagodnie. – Piękny, prawda?
Wzrok Tamili pobiegł najpierw w stronę gobelinu, a potem wrócił do mnie. Przypomnienie Lonny musiało jej dać do myślenia. W końcu poprzednia właścicielka tego wesołego domu została skazana za szereg grzechów. A skazanie to dziwnie zbiegło się w czasie z zerwaniem więzów przyjaźni, które niegdyś łączyły ją z waszym uniżonym sługą. Oczywiście, była to jedynie sprawa przypadku…
– To wbrew obyczajom tego domu – powiedziała łagodniejszym tonem i wiedziałem już, że się podda.
– Przecież to ty ustalasz reguły – odparłem. – To ciebie inni muszą słuchać, a nie odwrotnie.
Odetchnęła, a bujne piersi poruszyły się pod suknią.
– Masz rację. – Kiwnęła głową. – Ale wiedz, że zrobię to tylko w imię przyjaźni, która nas łączy. Zaopiekuję się tą dziewczyną i nie spotka jej krzywda.
– Jestem szczerze wdzięczny i z całą pewnością nie zapomnę o oddanej mi przysłudze. Poza tym jestem przekonany, iż wielu ludzi zadziwi twa niezwykła wielkoduszność. Gdyby jednak, z woli nie dającego się wszak przewidzieć przypadku, nastąpiły jakiekolwiek komplikacje, byłbym doprawdy niepocieszony…
– O jakich komplikacjach mówisz? – Spojrzała na mnie bystro.
– Gdyby, na przykład, dziewczynę wbrew twej woli i bez twej zgody, rzecz jasna, zgwałcił któryś z klientów, oczywiście, taki z ciężkim mieszkiem i dużymi wpływami, wtedy odwiedziłbym cię pewnej pięknej nocy, moja miła przyjaciółko…
– I? – spytała, a ja z satysfakcją zauważyłem, że zadrżały jej usta.
– I ponieważ, przy wszystkich innych talentach, jestem również zręcznym iluzjonistą, więc pokazałbym ci kilka sztuczek, które zapamiętałabyś do końca życia – dokończyłem łagodnym tonem.
– Ach tak… – szepnęła i spojrzała na mnie, a ja zauważyłem, że ma zamglone oczy. – Ciekawe, dlaczego czuję dreszcz, kiedy słyszę w twoim głosie tak przekonującą słodycz?
Ująłem jej upierścienioną dłoń. Cudnie błyszczący pierścień z rubinem musiał być wart co najmniej kilkaset koron. Podobnie jak jego szmaragdowy braciszek.
– Czy to miły dreszcz? – zapytałem.
Wciągnęła lekko powietrze i przysunęła się w moją stronę.
– Niepokojący – odparła, zagryzając pełne usta.
Powiodłem delikatnie palcami od opuszka jej wskazującego palca aż po nadgarstek.
– Czy mogę coś na to zaradzić?
– Mmmm… tak… – westchnęła i znalazła się tuż przy mnie. Jej włosy załaskotały mnie w nos. – Jesteś taki słodki, Mordimerze – zaszeptała. – Taki uroczy…
Wyczułem w jej głosie żar, który znamionował, że nieprędko opuszczę ten pokój. Zresztą, nie miałem nic przeciwko temu, gdyż uznałem, że określenia „słodki” i „uroczy” zdumiewająco dobrze pasują do mojego łagodnego charakteru oraz wykwintnych manier.
– Nie jest źle – powiedział kancelista Jego Ekscelencji, kiedy mnie zobaczył.
Wykrzywił w uśmiechu suche wargi, a ja odpowiedziałem uśmiechem i odetchnąłem z ulgą. Słowa „nie jest źle” oznaczały, że biskup był w nie najgorszym nastroju, może lekko pijany, ale w każdym razie nie dręczyły go ani podagra, ani wrzody, ani uczulenia skóry. Całe szczęście, gdyż konwersacja z cierpiącym Gersardem kończyła się zwykle mało przyjemnie dla rozmówców. Humory Jego Ekscelencji nauczyłem się już znosić ze stoickim spokojem i traktowałem niczym naturalne kataklizmy, ale tym razem zależało mi na pomyślnym zakończeniu audiencji, która mogła przecież zadecydować o przyszłości Ilony.
Zastukałem do drzwi, nie nazbyt głośno, by nie poczytano tego za arogancję, ale i nie nazbyt cicho, by nie wydać się zbyt bojaźliwym. Biskup lubił bowiem odwagę cywilną. No, oczywiście, do pewnych granic, do pewnych ściśle określonych granic…
– Wejść. – Usłyszałem dziarski głos Gersarda i nacisnąłem klamkę.
Jego Ekscelencja siedział przy ogromnym stole w pierwszej komnacie swego gabinetu – przy stole, który otaczało szesnaście czarnych, rzeźbionych krzeseł. Przed Gersardem piętrzył się stos dokumentów, a obok stała jasnozielonego koloru flasza do połowy wypełniona winem i kryształowy kielich kunsztownie inkrustowany złotem.
– Mordimer, mój synku – zagadnął przyjaźnie biskup i wtedy dostrzegł Ilonę. – Ach, a to zapewne młoda dama, o której wspominałeś – dodał, wstając z miejsca. – Pozwól no, moje dziecko…
Ilona podeszła do Jego Ekscelencji i przyklękła, pochylając nisko głowę. Miała wysoko zaczesane włosy, czepeczek na głowie i ciemną, skromną suknię upiętą pod samą szyję. Wyglądała w tej chwili niemal jak zakonnica oddająca hołd swemu duszpasterzowi.
– Nie trzeba, nie trzeba – rzekł dobrotliwie biskup, ale wysunął pierścień do ucałowania. – Posiedźcie chwilę ze starym, samotnym człowiekiem. – W jego głosie zadrgał smutek, a ja domyśliłem się, że butelka stojąca na blacie nie była dzisiaj pierwszą, z której zawartością zapoznawał się Gersard.
– Widzisz, Mordimerze, czego ode mnie chcą. – Szerokim gestem omiótł biurko. – Petycje, wyroki, sprawozdania, raporty, bilanse, skargi, donosy… A ty czytaj wszystko, człowieku, mimo że oczy ślepną w mroku… Z miesiąca na miesiąc coraz gorzej widzę – poskarżył się Ilonie boleściwym tonem.
– Ktoś powinien tego zabronić Waszej Ekscelencji – powiedziałem stanowczo.
– Słucham? – zapytał biskup nagle otrzeźwiałym tonem i obrócił głowę w moją stronę.
– Wasza Ekscelencja jest zbyt wielkim skarbem dla naszego miasta, abyśmy mogli spokojnie patrzeć, jak zapracowuje się, nie bacząc na własne zdrowie…
Gersard patrzył na mnie przez chwilę w milczeniu. Jego oczy przypominały przez chwilę ciemne kamienie, ale potem znowu po pijacku się zamgliły. Gersard wzruszył ramionami i uśmiechnął się smutno.
– I widzisz, dziecko – zwrócił się do Ilony. – Niewielu jest takich, jak ten zacny chłopiec. Im tam – znowu machnął dłonią, ale tym razem w stronę drzwi – wszystko jedno, czy jestem zdrowy, czy chory, abym tylko czytał, podpisywał, wysłuchiwał, radził, zalecał. – Siorbnął głośno z kielicha. – Pan ciężko doświadcza swe wierne sługi…
Zważywszy na dochody z biskupich lenn oraz fakt, że dłużnikami Gersarda było wielu kardynałów, a nawet sam Ojciec Święty, doświadczenia te nie były, moim zdaniem, nazbyt ciężkie. Ale, rzecz jasna, nie zamierzałem dzielić się z Jego Ekscelencją mymi spostrzeżeniami, gdyż w następstwie takiej rozmowy nie miałbym zapewne okazji dzielić się już niczym i z nikim.
– Nalejcie sobie, dzieci, winka – zaproponował biskup. – I powiedzcie, z czym przychodzicie do starego człowieka?
Z doświadczenia wiedziałem, że biskupa, kiedy był w podobnym nastroju, bardzo łatwo było zanudzić, a wtedy już małe były szanse, aby uzyskać, czego się pragnęło. Dlatego niezwykle krótko, ale też obrazowo opowiedziałem historię Ilony. Kiedy mówiłem, że zmuszona jest teraz mieszkać u swej dalekiej krewnej Tamili, prowadzącej dom schadzek, oraz znosić widoki, których nie powinna znosić żadna młoda, wychowana w niewinności dama, biskupowi Gersardowi zaszkliły się oczy.
– Moje dziecko, moje dziecko – wymamrotał. – Co za straszna historia. Jak twój ojciec mógł wykorzystać tak niewinne stworzenie…? – Przetarł oczy wierzchem dłoni. – Co zrobiliśmy w tej sprawie, Mordimerze? – zapytał nagle rzeczowym tonem.
– Rozesłano rysopis Loebego do wszystkich oddziałów Inkwizytorium – odparłem szybko, gdyż spodziewałem się tego pytania. – Powiadomiono justycjariuszy, cechy, rady miejskie, mówiąc im, że poszukujemy fałszerza oraz zabójcy. Powiadomiono także… – zawiesiłem głos – kogo trzeba.
– Kogo trze… – zaczął biskup. – Ach, tak – dodał po chwili. – To dobrze, że ich również… – Potarł palcami podbródek. – To dobrze. Tak, rzekłbym nawet, że to więcej niż właściwe…
– Czyli zostałaś bez majątku? – Obrócił spojrzenie na Ilonę.
– Tak, Wasza Ekscelencjo – odparła, pochylając głowę.
– Mordimer mówił, że grałaś z komediantami. Zabawisz starego człowieka?