Выбрать главу

– Zabierzcie więc ludzi i pozwólcie mistrzowi Madderdinowi wypełnić rozkazy Świętego Officjum – rzekł twardo Zeedorf.

– Jeśli tylko można, jedno słowo, inkwizytorze – zwrócił się do mnie nadspodziewanie grzecznym tonem jałmużnik i widziałem już, że pogodził się z losem, który tak piękną zdobycz wyrywał z jego rąk.

Dał znak służącym i ci przenieśli go wraz z fotelem pod okno o szeroko rozwartych okiennicach. Jesienny wiatr wdzierał się do środka. Spojrzałem na niebo i zauważyłem, że słońce zaszło ciężkimi, burzowymi chmurami. Przeniosłem wzrok na Maurizio Sforzę. W jego oczach znowu dostrzegłem nienawiść i ten widok serdecznie mnie ubawił. Jednak nie zamierzałem okazywać mych uczuć, gdyż zwycięstwo byłoby w tym przypadku aż nazbyt łatwe.

– Do zobaczenia, Mordimerze – powiedział tonem, który zapewne w moich uszach miał brzmieć złowieszczo. – A wierz mi, że jeszcze się spotkamy.

Na jego bladych, pomarszczonych policzkach pojawiły się rumieńce.

– Być może nie będę niecierpliwie oczekiwał podobnego spotkania, ale pogodzę się z losem, jeśli tak zdarzy – odparłem z uprzejmym uśmiechem.

– Nie zapomnę wam tego wszystkiego – wysyczał nagle, i wierzcie mi lub nie, ale w jego oczach dojrzałem łzy. Szkoda, że nie miał nawet sprawnej ręki, by sobie je obetrzeć.

– Wierzcie mi, bracie jałmużniku, że i ja wam tego wszystkiego nie zapomnę. A stosowny raport trafi do… odpowiednich rąk.

Celowo nie powiedziałem, iż taki raport trafi przed oblicze Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu. Nie zamierzałem go kłopotać podobnymi problemami, gdyż miał już za dużo własnych. Podagra, hemoroidy, uczulenia skóry – skutecznie przeszkadzały mu w zarządzaniu ogromnym majątkiem biskupstwa, a na sprawy dotyczące Inkwizytorium poświęcał niewiele czasu. Zwłaszcza, że kiedy nie dręczyły go żadne choroby, pił z bezmiernej radości, a kiedy go dręczyły, pił, by ugasić ból. Natomiast z całą pewnością zamierzałem powiadomić o zatrważającym i zdumiewającym wydarzeniu Wewnętrzny Krąg Inkwizytorium. Nigdy nie wiedziałem, jaka jest wiedza duchownych o najtajniejszej instancji Świętego Officjum. Baaa, czasami nawet przypuszczałem, że sam Gersard, biskup Hez-hezronu, niewiele wie o jej wpływach oraz możliwościach. A były one… cóż, olbrzymie. Jeśli słowo „olbrzymie” oddaje w pełni problem. Miałem okazję tylko kilka razy w życiu zobaczyć członków Wewnętrznego Kręgu i byłem im głęboko wdzięczny za okazaną pomoc. Wiedziałem też, że Wewnętrzny Krąg w jakiś sposób jest powiązany ze sławnym klasztorem Amszilas – wyłączonym spod zwyczajowej kościelnej jurysdykcji i podlegającym samemu Ojcu Świętemu.

Skinąłem głową Sforzy i odszedłem w stronę Zeedorfa oraz jego inkwizytorów, którzy spokojnie czekali, aż zakończę konwersację.

Kiedy jechaliśmy już traktem prowadzącym do Kaiserburga, prowadziłem swego konia tuż przy koniu Zeedorfa. Zaczynał padać drobny, ale zacinający z ukosa, dokuczliwy deszczyk, więc narzuciłem na głowę kaptur płaszcza.

– Czy mogę spojrzeć na pisma z Hezu? – zagadnąłem.

Przełożony kaiserburskiego Inkwizytorium zerknął w moją stronę i uśmiechnął się.

– Jakie pisma? – spytał.

– Ach, oczywiście – odparłem tylko po chwili. – Dziękuję, bracie – dodałem.

– Potraktuj to jako rewanż za Wittingen – rzekł. – Myślisz, że wieści się nie rozchodzą? Jeśli nie będziemy solidarni, wszystkich nas wyłapią i wybiją.

– Sądzę, że nie dojdzie aż do tego – odparłem, ale już wypowiadając te słowa, nie byłem pewien, czy mówię tak, gdyż w nie wierzę, czy też tylko chcę wierzyć.

Pokiwał głową bez przekonania.

– Podziękuj też swojemu człowiekowi. – Ruchem głowy wskazał. – Bo on zawiadomił nas o kłopotach w Stolpen.

Przyznam szczerze, mili moi, że zamurowało mnie. Kostuch, który zdecydował się podjąć jakiekolwiek działanie bez wyraźnego rozkazu? Kostuch, który w tajemnicy przede mną wysłał posłańca do Kaiserburga? To się po prostu nie mieściło w głowie!

– Ha! – rzekłem jednak tylko i zastanowiłem się nad tym, czy powinienem mego towarzysza ukarać za samowolę, czy też nagrodzić, że przyniosła ona w efekcie szczęsny plon.

– Domyślam się, iż książę Zeedorf bardzo by się zdziwił na wieść, że ma trzeciego syna, w dodatku służącego Świętemu Officjum – powiedziałem z uśmiechem, aby zmienić temat.

– Cóż… – Wzruszył ramionami. – Być może kiedyś sam go spytasz… Myślę jednak, Mordimerze, że nadchodzą ciężkie czasy dla inkwizytorów. Kto wie, czy za kilka lat na nas nie będzie się polować, jak my polujemy teraz na czarowników oraz odstępców? Coś się stanie, Mordimerze, wierz mi, że chciałbym być złym prorokiem, ale coś się niedługo stanie…

– Ocali nas żar prawdziwej wiary, który pielęgnujemy w naszych sercach – powiedziałem.

– Jesteś jednym z nich?! – Obrócił się gwałtownie w moją stronę.

Ach, tak. A więc inkwizytor Zeedorf również miał styczność z przedstawicielami Wewnętrznego Kręgu! Przypomniałem sobie ostatnią rozmowę z ich wysłannikami i słowa dotyczące „żaru prawdziwej wiary”. Zresztą te właśnie słowa padły również, kiedy ocalili mnie przed konsekwencjami decyzji podjętych w Wittingen.

– Nie – odparłem – ale wiem, o czym mówisz, bracie.

Spojrzałem w niebo i zobaczyłem, iż wiatr przygania z południa ciężkie chmury o czarnych brzuszyskach. Nie chciałem snuć takich rozważań, lecz jednak trudno było mi odpędzić myśl, że stanowiło to dobrą scenografię dla słów Zeedorfa. A burzowe chmury, nadciągające od strony Stolicy Apostolskiej, świetnie pasowały jako temat alegorii. Mogłem mieć tylko nadzieję, że nie stanę się jednym z bohaterów tej właśnie alegorii. Lecz, przyznam szczerze, że nie była to nadzieja szczególnie potężna…

Sierotki

Legion mi na imię, albowiem jest nas wielu.

Ewangelia św. Marka

Najpierw poczułem mdlący smród palonego surowego mięsa. Dopiero później ujrzałem kłęby szarego dymu, które wzbijały się w pochmurne niebo spoza gęstej zasłony drzew. Na samym końcu usłyszałem radosne krzyki, przyśpiewki i nawoływania. Wstrzymałem konia, gdyż wiedziałem, co dzieje się przede mną, i wiedziałem też, że jeśli ruszę dalej, to będę musiał ponieść pełne konsekwencje uczynionego wyboru. Ale tak naprawdę nie miałem się nad czym zastanawiać. Moja powinność nakazywała mi sprawdzić, cóż takiego zdarzyło się w miejscu ukrytym za drzewami.

– Mordimer, nie… – Usłyszałem za sobą cichy głos Kostucha, gdyż on również się domyślał, co się święci.

Pokręciłem tylko głową, nie odwracając się w jego stronę, i ruszyłem naprzód. Zza pleców dobiegło mnie westchnienie i przytłumione szepty bliźniaków. No cóż, chłopcy chcieli już wracać do Hezu, a ja zamierzałem wpakować ich w nową kabałę. Chociaż mogłem mieć nieśmiałą nadzieję, że wieśniacy palą na przykład mięso zarażonej krowy lub świni. Ale czy w takim wypadku wznosiliby te radosne okrzyki? Zbyt często miałem okazję obserwować ludzi płonących na stosach, by wiedzieć, że tak właśnie zachowuje się oglądająca mękę gawiedź. I ku mojemu ubolewaniu, nie było w tym nic ze wzniosłej radości wynikającej z ratowania duszy grzesznika, lecz jedynie pusta uciecha, spowodowana przypatrywaniem się cierpieniu drugiej istoty.

Niestety, moje podejrzenia okazały się słuszne. Zza drzew wyjechaliśmy prosto na łąkę rozłożoną w zakolu szerokiej, leniwie toczącej nurt, rzeki. A na środku tej łąki stał dopalający się już stos (bardzo niefachowo ułożony, gdyby ktoś mnie pytał). Wokół niego kłębiła się czereda chłopstwa – mężczyźni, kobiety i dzieci. Widać cała wioska, a może nawet kilka okolicznych wiosek wyległo, by przypatrywać się przedstawieniu. Krzyczeli, śmiali się, pili piwo, ktoś rzucał w płomienie szyszkami, a ktoś inny tańczył wokół, głośno wywrzaskując „u-ha!, u-ha-ha!” i rzucając pod niebo kapelusz. Kto spłonął na stosie – tego już dopatrzyć się nie byłem w stanie, gdyż z nieszczęśnika, czy też nieszczęśnicy, nie pozostało nic poza zwęglonymi szczątkami, jedynie z grubsza przypominającymi kształtem człowieka.

Wjechaliśmy na łąkę stępa, ja na przedzie, za moimi plecami Kostuch i bliźniacy. Kmiecie jednak byli tak zajęci zabawą, że przez długą chwilę nikt nas nie zauważył. Stanęliśmy więc spokojnie, ale nagle pod Pierwszym szarpnął się koń, a bełt wystrzelony z kuszy gwizdnął mi koło ucha.

– Yaah, wybacz, Mordimer – burknął Pierwszy, a ja tylko westchnąłem.

Wtedy chłopi wreszcie dostrzegli, że nie są sami, i zaczęli się odwracać w naszą stronę. Była ich spora gromada. Może pięćdziesięciu, a może sześćdziesięciu, w tym co najmniej dwudziestu mężczyzn w sile wieku. Kilku miało siekiery w dłoniach, a zauważyłem też, że parę innych siekier, a także widły i kije leżały porzucone w trawie. Rozglądałem się w milczeniu, a tłum przypatrywał się nam z mieszaniną zaciekawienia oraz obawy. Nie lękałem się, że nas zaatakują, bo tylko szaleniec rzucałby się z toporkiem czy drągiem w ręku na czwórkę zbrojnych. Musieli przecież widzieć kolczugi pod naszymi płaszczami, krzywą, szeroką szablę Kostucha, kusze bliźniaków i mój miecz kołyszący się u końskiego boku. Niemniej wiedziałem dobrze, iż zdesperowany szczur rzuci się nawet na uzbrojonego człowieka. Nie zamierzałem więc doprowadzać tych chłopów do desperacji.

– Nazywam się Mordimer Madderdin – rzekłem głośno, ale spokojnie. – I jestem licencjonowanym inkwizytorem Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu. Kto z was, ludzie, jest przy władzy?