Tłum wyraźnie się cofnął. Zauważyłem, że kilka bab nader szybkim krokiem ruszyło w stronę brodu, za którym dostrzegłem strzechy chałup. Mężczyźni zbili się w gromadkę i zagadywali coś jeden do drugiego, popatrując na nas spode łba. Kapelusz człowieka, tańczącego jeszcze przed chwilą wokół stosu, wylądował w płomieniach.
– Sołtys. Wójt. Musicie mieć kogoś takiego… – ponagliłem, kiedy cisza się przedłużała.
W końcu krok przed gromadę wystąpił chudy, wysoki starzec w szarej opończy. Miał siwe, skudlone włosy, wymykające się spod nakrycia głowy, i twarz przeoraną dziobami po ospie.
– Ja jezdem wójd – powiedział, biegając wzrokiem na boki.
– Chodź no tu. – Pokiwałem na niego palcem. – No chodź, chodź, nie bój się…
Zbliżył się ostrożnie, ale stanął jednak w sporej odległości ode mnie.
– Złucham jaźnie pana – burknął.
– Kapelusz – rzekłem łagodnym tonem, a on zagapił się na mnie.
W końcu zrozumiał, zerwał kapelusz z głowy i zmiął go w dłoniach. Powiodłem wzrokiem po tłumie, reszta chłopów też zaczęła ściągać czapki.
– Co to jest? – Wskazałem palcem dopalające się bierwiona.
Wójt obejrzał się przez ramię i długą chwilę przyglądał stosowi, jakby widział go po raz pierwszy w życiu i jakby widok ten wprawił go w nieopisane zdumienie.
– To? – spytał w końcu głupawo.
– Czarownicę spalilim! – wrzasnął ktoś z tłumu, ale nie zauważyłem kto.
– To prawda? – Pochyliłem się w stronę wójta.
– Ano wychodzi, że, jaźnie panie, tag a nie inadżej… – mruknął.
– Powiedz no, Kostuch, przyjacielu, jaka jest kara dla tych, którzy uzurpują sobie prawa sądu inkwizycyjnego? – rzekłem donośnym głosem.
Kostuch wyjechał naprzód i odrzucił kaptur. Wójt zamarł z rozdziawionymi ustami, kilka osób jęknęło, a kilka innych się przeżegnało. No cóż, Kostuch nie grzeszy urodą, a biegnąca przez całą twarz szeroka, pofałdowana blizna też nie dodaje mu uroku. Nie ukrywam, że lubię wrażenie, które na ludziach wywołuje jego fizjonomia.
– Tą karą jest kastracja, darcie pasów i palenie na wolnym ogniu – oznajmił Kostuch bardzo głośno.
– Dzieci nam chciała pozabijać, wiedźma przeklęta! – zapiszczała jakaś baba, a zaraz potem przytaknął jej chór głosów.
Wójt, wsparty przez chłopów, uniósł na mnie wzrok.
– Źwięda prawda! – Huknął się pięścią w chudą pierś. – Żebym tak drupem pad na miezcu.
– A to się zaraz stać może – zaśmiał się Kostuch, i ten śmiech bynajmniej nie dodał mu piękności, gdyż jego blizna ściągnęła się, jak szukający wyjścia przez skórę gruby i długi robak.
Wójt cofnął się dwa kroki i przygiął grzbiet w pokłonie.
– Ubrażam łazgi jaźnie pana – zajęczał, patrząc spode łba i wykrzywiając twarz w grymasie.
Jednak zauważyłem, że spoziera na mnie całkiem bystro. Cóż, skoro został wójtem, nie był zapewne zupełnym idiotą. Ale nawet w małym stopniu nie zdawał sobie sprawy, w jakie kłopoty właśnie wdepnął. Bowiem widzicie, mili moi, Święte Officjum, potocznie zwane Inkwizytorium, jest jedyną i ostateczną wyrocznią w sprawach o czary oraz herezję. A my, inkwizytorzy, nie lubimy tych, którzy palą lub torturują ludzi bez naszej wiedzy, zgody i błogosławieństwa. Nie wynika to nawet z nadmiernej łaskawości czy też miłosierdzia (w końcu nasz Pan, schodząc z Krzyża swej męki, rzekł Apostołom: „zabijajcie ich wszystkich, Ojciec rozpozna swoich”), ale służy po prostu zachowaniu prawa oraz porządku. Bo cóż by było, gdyby mieszkańcy każdego miasta, miasteczka lub wsi zajmowali się śledzeniem czarowników i heretyków, rozpalali stosy, urządzali przesłuchania i polowania? Powstałby zamęt, nieporządek oraz bałagan. Krótko mówiąc: chaos. A wszak dobrze wiemy, któż jest Ojcem Chaosu, nieprawdaż?
Zresztą, trzymając się spraw przyziemnych: kto pracowałby wtedy na polach, w kramach czy manufakturach? Kto płaciłby podatki? Nie mówiąc już o tym, że jedynie my – absolwenci Akademii Inkwizytorium – jesteśmy przyuczeni, by odsiewać ziarno od plew i by codziennie wykuwać ostrze Bożego gniewu z zimnego ognia sprawiedliwości. To my trzymamy klucze do szkatuł ludzkich serc i niechętnie tymi kluczami dzielimy się z kimkolwiek innym.
Dlatego też kary za bezprawne tropienie herezji i czarów były surowe, choć, ku mojemu ubolewaniu, patrzono czasem przez palce na zapał chłopów lub mieszczan, którzy za najlepszy sposób służenia Panu uznawali usmażenie na stosie kilku nieszczęśników. Zwykle zdziwaczałych starowinek, sąsiadek, którym za dobrze się wiodło, lub dziewuch, których piękne buzie i powodzenie u mężczyzn wywołały zazdrość mniej urodziwych rywalek.
Gwoli sprawiedliwości muszę jednak przyznać, że hołota miała czasem rację i rzeczywiście któryś z sąsiadów parał się czarną magią. A przynajmniej tak mu się wydawało, gdyż bełkotanie niezrozumiałych zdań, uważanych przez maluczkich za zaklęcia, nikomu przecież nie mogło zaszkodzić. Za wyjątkiem samych bełkoczących… Gdyż widzicie, mili moi, dla naszego świętego Kościoła nie ma różnicy pomiędzy grzechem a pragnieniem popełnienia grzechu. Jeśli nawet ktoś tylko uważał się za czarownika i zamierzał szkodzić ludziom, w oczach Świętego Officjum zasługiwał na stos. Oczywiście, nie na pospiesznie ustawioną stertę bierwion, z jaką tu mieliśmy do czynienia. Zasługiwał na prowadzone z prawdziwą miłością, rzetelne przesłuchanie, a potem godną śmierć. Pełną bólu, ale też żarliwej skruchy i wszechdojmującej wdzięczności dla sług Bożych, którzy nie szczędzili trudów, by naprostować pokrętne ścieżki jego żywota. Wierzcie mi, że niewiele jest piękniejszych widoków nad skruszonego grzesznika, który w żarze płomieni głośno wykrzykuje imię Pańskie, wyznaje braciom swe winy oraz daje świadectwo zahartowanej ogniem wierze. Tej nieszczęśnicy, która spłonęła z woli zgromadzonego na łące chłopstwa, nie dano szansy oczyszczenia serca, duszy i sumienia. A to był grzech, grzech ciężki do wybaczenia.
– Kim była ta kobieta i co uczyniła? – zapytałem.
– Wieźma przeklęta – warknął wójt. – Wierzdzie mi, panie. Dziadki chdziała upiedz…
– W piecu chlebowym! – wrzasnęła z tłumu ta sama kobieta co przedtem.
Spojrzałem w jej stronę. Była tłusta, o czerwonych, obwisłych policzkach i nosie, przypominającym świński ryj. Zatopione w zwałach tłuszczu małe oczka patrzyły jednak na mnie hardo i z niezachwianą pewnością siebie.
– Gdzie macie te dzieci? – spytałem.
– We wiozce – burknął wójt.
– Niebożątka maluchne – rozczuliła się tłusta baba i przepchała przez tłum w moją stroną. – Gdybyście widzieli, szlachetny panie – złożyła dłonie na bujnych piersiach – jak te biedulki płakały, jak opowiadały, że je chciała upiec, jak cudem z jej chałupy uciekły i u nas, ludzi poczciwych, schronienia szukały… Aże mi się serce krajało. – W jej oczach zalśniły nieudawane łzy.
Pokiwałem głową.
– Prowadźcie nas do wsi – zdecydowałem. – Chcę zobaczyć te dzieciaki. Być może – podniosłem głos, aby wszyscy mnie dobrze usłyszeli – jeśli wszystko, co mówicie, jest prawdą, Święte Officjum w swym niezmierzonym miłosierdziu daruje wam wasze grzechy!
Nie zauważyłem, aby moje słowa spotkały się z nadmiernym entuzjazmem, bo zapewne chłopi mieli własne zdanie na temat miłosierdzia inkwizytorów. Nawiasem mówiąc, w opinii plebsu o naszym zbożnym trudzie najwięcej było plotek, przekłamań, bajęd albo i zwykłych łgarstw, wynikających pewnie nie tyle ze złej woli, co z nadmiernie wybujałej wyobraźni oraz lęku. A przecież naszym zadaniem było strzec tych ludzi przed złem. Również złem, czającym się w nich samych, z którego obecności nie zdawali sobie nawet sprawy. Niestety, tak finezyjne rozważania nie trafiały do serc i umysłów prostaczków. Cóż, niektórzy z braci-inkwizytorów twierdzili, że wiele jeszcze trudu przed nami, zanim społeczeństwo szczerze nas pokocha. Ośmielałem się mieć odrębne zdanie w tej kwestii i sądziłem, że ta szczęśliwa chwila być może nigdy nie nadejdzie. Ale przecież nie dla miłości i poklasku tłumów oraz złudnej chwały czyniliśmy swą powinność. Nasze serca wypełnione były Panem i to nam wystarczało.
Nie musiałem ostrzegać bliźniaków i Kostucha, że muszą uważać. Chłopi, przerażeni, niepewni własnego losu, mogli zdobyć się na jakiś szalony czyn, a nie chciałem przecież żadnych jatek. Bo rzeź czeredy rozjuszonego chłopstwa naprawdę nie była tym, czego najbardziej bym sobie życzył. Poza wszystkim było nas tylko czterech, a w takiej sytuacji zawsze może zdarzyć się nieszczęśliwy wypadek. A jak się domyślacie, mili moi, zakończenie życia z uwalanymi gnojem widłami w brzuchu nie było perspektywą, o jakiej marzyłby biedny Mordimer.
Gruba kobieta przyprowadziła dwójkę dzieci, które szły, trzymając ją za ręce. Dziewczynka i chłopiec. Oboje jasnowłosi, piegowaci. Na pierwszy rzut oka widać było, że to brat i siostra. Dziewczynka miała długie, skudlone włosy, ładną buzię i usta wygięte w podkówkę. Chłopiec był krótko ostrzyżony, szczupły i nieco wyższy od siostry. Kiedy podchodzili, widziałem, że obserwuje mnie spode łba i bardzo mocno ściska dłoń opiekunki.
Usiadłem na cembrowinie studni.
– Nazywasz się Margerita, prawda? – zagadnąłem.
Podniosła na mnie ogromne, błękitne oczy, teraz pełne łez.
– Tak, panie – wyszeptała.
– A ty Johann, czyż nie tak? – Obróciłem wzrok na chłopca.
Skinął głową i w tym skinieniu była jakaś tłumiona hardość.
– Chcę, abyście mi opowiedzieli o czarownicy – powiedziałem łagodnym tonem. – Co się wam przytrafiło? Jaką krzywdę chciała wam wyrządzić?
Dziewczynka tylko bezgłośnie zapłakała i wtuliła się w suknię grubej kobiety. Chłopiec też mocniej do niej przylgnął.