– Chciała nas upiec – odezwał się w końcu. – Wrzucić do pieca.
– Zacznijmy od początku – rzekłem. – Po co wyszliście do lasu?
– Nazbierać grzybów – bąknął Johann.
– I jagód – dodała jego siostra.
– Z tatuńciem.
– I z mamuńcią.
– Zgubiliśmy się.
– I wiedźma nas wtedy znalazła.
– Znaliście tę kobietę? – Spojrzałem na wójta.
– Włódżyła zie po lazach. Ten ją widział i tamten…
– Gdzie mieszkała?
– A tamój. – Machnął dłonią. – Za wąwozem. Daleko.
No tak, równie dobrze mogłem nie pytać, bo niewiele mi jego tłumaczenia dały. Dla wieśniaków wszystko było albo przed lasem, albo za lasem, albo na lewo od stada owiec. Jeśli byli na tyle rozgarnięci, że pojęcie „na lewo” coś im w ogóle mówiło…
– Zaprowadzicie nas tam jutro – rozkazałem i odwróciłem się z powrotem w stronę dzieci.
– Co się stało dalej?
Z nieskładnej opowieści zdołałem się dowiedzieć, że stara obiecała dzieciom, iż odprowadzi je do wioski, ale przedtem chciała zanieść do chaty koszyk z uzbieranymi ziołami oraz grzybami. Już w domu nakarmiła rodzeństwo, po czym rozpaliła ogień pod ogromnym piecem. A potem związała dzieciaki i chciała wrzucić do pieca małą Margeritę. Jednak Johann poluzował więzy na rękach, wyrżnął czarownicę pogrzebaczem w głowę, uwolnił siostrę i uciekli do lasu, ścigani przekleństwami zranionej wiedźmy.
– Jak trafiliście do wioski? – zapytałem.
– Ja je nalazłem – rzekł barczysty, czarnobrody mężczyzna z bielmem na jednym oku. Wystąpił krok przed gromadę. – Jestem Wolfi Łamidąb, proszę łaski jaśnie pana.
– Służyłeś – raczej stwierdziłem niż spytałem.
– Dwadzieścia roków, proszę łaski jaśnie pana – odparł, zaczerwieniony z dumy. – Cesarska piechota wybraniecka.
– Zuch – powiedziałem głośno. – Opowiedz nam więc, co widziałeś, Wolfi.
– Usłyszałem płacz i potem zobaczyłem biegnące dziecka – rzekł. – No to się dopytywałem, ale ni to, ni tamto, ni śmo nie mogłem wydusić, takie dzieciska były zestrachane. No tom je poprowadził do wioski i juże wtedy wójt i insi się wywiedzieli, co i jak. No to wszystko, proszę łaski jaśnie pana, co wiem. – Wzruszył lekko ramionami. – Upraszam o wybaczenie…
– Dobrze się spisałeś – pochwaliłem go. – Uratowałeś dzieci i ludzie powinni ci być wdzięczni. A ty, Johann, jesteś dzielnym chłopcem. Niewielu miałoby śmiałość zmierzyć się z prawdziwą wiedźmą.
Chłopiec podniósł na mnie wzrok i uśmiechnął się szczerbatym uśmiechem.
– Musiałem ratować Margotkę. – Wyciągnął rękę i ścisnął dłoń siostry.
– Krzyczała, że inni po nas przyjdą – wydusiła z siebie Margerita. – Tak krzyczała, jakżeśmy uciekali…
– Jacy inni? – Moje pytanie było ledwo słyszalne w gwarze, który się nagle wszczął pośród gromady.
– Powiedziała, że wielu jest, co lubią mięso takich dzieciaczków, jak my. – Johannowi udało się przekrzyczeć hałas.
– Ludzie, ludzie! – wrzasnęła tłusta kobieta. – Kto chodził do wiedźmy? – Powiodła wzrokiem po stojących kołem wokół studni sąsiadach. – Rita, ty zamawiałaś napary, żeby bydło nie puchło!
– Łeż! – wrzasnęła nazwana Ritą, wysoka, siwa kobieta, z twarzą jakby wystruganą z brązowej kory. – Łeż przeklęta! To ty, diable nasienie, żeś chodziła dla synowej, bo wszyscy wiedzą, że nogi przed byle kim rozkłada!
Tłusta kobieta skoczyła w stronę Rity, celując pazurami w twarz, ale Wolfi Łamidąb wyrósł nagle na jej drodze i unieruchomił ją jednym gestem.
– Spokój, baby! – krzyknął tubalnym głosem. – Bo jak której przyłożę, to pożałuje!
Wstałem i klasnąłem w dłonie.
– Milczeć! – zawołałem i czekałem, aż ludzie się uciszą. – Łaska Pańska sprowadziła nas do waszej wioski – rzekłem poważnie – bo, jak widać, Zły krąży wokół i szuka, kogo by pożreć. – W tłumie odezwały się przerażone piski. – Módlcie się wraz ze mną: Wierzę w Boga, Stworzyciela Nieba i Ziemi…
Pierwszy zawtórował mi Wolfi, a za nim poszli inni. Kostuch z poważną miną uklęknął w błocie, zaraz potem zaczęli klękać chłopi. Po chwili tylko ja stałem, górując nad całą rozmodloną gromadą.
– …umęczon pod Ponckim Piłatem, ukrzyżowan, zstąpił z krzyża, w chwale zaniósł Słowo i Miecz swemu ludowi… – kontynuowałem modlitwę, z prawdziwą radością patrząc na pokornie pochylone grzbiety i głowy.
Z chaty, którą przydzielił nam wójt, usunięto dotychczasowych mieszkańców, czyli nad wyraz liczną rodzinę bednarza. Skądinąd byli zadowoleni, gdyż za uprzejmość nagrodziłem ich kilkoma groszami. Na moją usilną prośbę wyrzucono również trzy warchlaki, do tej pory wesoło bawiące się przy palenisku. Niemniej ślady w postaci brudu oraz smrodu pozostały zarówno po gospodarzach, jak i po prosiętach.
Kostuch nagarnął sobie słomy do kąta i rozwalił się ze szczęśliwą miną.
– Jak w domu, co? – zadrwiłem.
– Nie wieje, na łeb nie pada… Czego więcej trzeba? – odpowiedział.
– Dziewki, niby… – mruknął Drugi.
– Ta gruba mi się, prawda, zwidziała – rzekł w zamyśleniu Pierwszy i zagmerał palcem w zębach. Wyjął spomiędzy nich jakiś farfocel i przyglądał mu się z pilną uwagą.
– Ta od dzieciaków? – Skrzywiłem się.
– Lubię takie… – zastanowił się chwilę i z powrotem włożył wydłubany strzęp mięsa do ust -…prosiakowate.
– Cycate – dodał jego brat.
– Z wielgachną dupą – kontynuował Pierwszy.
– Wystarczy – rozkazałem.
Nie zamierzałem wysłuchiwać ich fantazji. Zwłaszcza że kilka razy miałem okazję widzieć, jak te fantazje przeradzają się w rzeczywistość, a bliźniacy mieli pociąg nie tylko do wielkich piersi i ogromnych tyłków, ale również do kobiet, łagodnie to ujmując, śmiertelnie spokojnych i trupio zimnych.
– Macie być grzeczni, zrozumiano? Żadnych zabaw z chłopkami, żadnych pijatyk, bijatyk i zabójstw.
– Znasz nas, Mordimer – powiedział Pierwszy z wyrzutem w głosie i przybrał minę niewiniątka, która wyjątkowo nie pasowała do jego lisiej fizjonomii.
– O, tak, znam – odparłem, bo byli jak wściekłe psy i spuszczenie ich z łańcucha nie byłoby dla nikogo bezpieczne.
– Wyśpimy się i co, pojedziemy do domu? – zapytał Drugi.
– Bliźniak, czyś ty zdurniał? Nie sądzisz, że zostało nam tu co nieco do wyjaśnienia?
– A niby co takiego?
Westchnąłem tylko, bo głupota moich towarzyszy była czasem iście porażająca.
– Znaleźć tatuńcia i mamuńcię. – Kostuch dość zgrabnie udał głos małego Johanna.
– O! – Wskazałem na niego palcem. – Bardzo dobrze, Kostuch. A poza tym zbadać chatę wiedźmy, jeśli z tej chaty cokolwiek jeszcze zostało. I dowiedzieć się, kim są ci „inni”, o których mówiły dzieciaki. Sporo roboty, nie sądzisz?
– A spalimy tu kogoś, prawda, czy nie? – Pierwszy podniósł się na łokciu i spojrzał na mnie.
– Na przykład kogo byś chciał teraz spalić? – spytałem łagodnie.
– Bo ja wiem? – Wzruszył ramionami. – Ty jesteś od myślenia, Mordimer.
Westchnąłem tylko, gdyż była to szczera prawda. Oczywiście będę musiał napisać stosowny raport dla kancelarii w Hezie, a biskup sam już postanowi, co zrobić z mieszkańcami wioski, którzy złamali prawo. Szczerze jednak wątpiłem, by raport ten, jak już powstanie, zasłużył na cokolwiek ponad znudzone prychnięcie Jego Ekscelencji. Bo któżby się przejmował wieśniakami z zapadłej głuszy, którzy spalili obłąkaną staruszkę? Też mogłem na wszystko machnąć ręką i pojechać dalej, ale, niestety, miałem zbyt mocno rozbudowane poczucie obowiązku. W końcu jeśli nie my – inkwizytorzy – będziemy stać na straży prawa, któż zrobi to za nas?
Poza tym sprawa nabrała nieoczekiwanego obrotu. Oto pojawili się jacyś „inni”, którymi groziła rodzeństwu wiedźma. Smakosze młodego, ludzkiego mięska? Czarownicy? A może tylko wymysł dziecięcej wyobraźni? Z całą pewnością ten ślad należało uważnie sprawdzić. Wtedy, być może, być może, naprawdę zapłoną tu stosy… Ale do tego droga jeszcze była daleka, gdyż Pan w swej łasce nie obdarzył mnie przywarą nadmiernej pochopności sądów. Dobrze pamiętałem słynną (a słyszałem, że obecnie na wykładach w Akademii często przypominaną) sprawę miasteczka Dunholz. Tam niedoświadczeni bracia z miejscowego Inkwizytorium dali wiarę bajdom dzieciaków z sierocińca i spalili pół rady miejskiej, zanim Jego Ekscelencja biskup wysłał pewnego zaufanego inkwizytora, który, ku uldze zacnych mieszczan, przywrócił porządek. A poszło – ni mniej, ni więcej – tylko o zakaz opuszczania murów sierocińca, co tak zeźliło poczciwe dziatki, że oskarżyły swych dobroczyńców o czary oraz spiskowanie z szatanem.
Tak więc nie zamierzałem pospiesznie dawać wiary nieudokumentowanym oskarżeniom. Niemniej wyobrażałem sobie, do czego mogłoby dojść, gdyby nie moje niespodziewane pojawienie się w wiosce. Koncert wzajemnych oskarżeń już się przecież rozpoczął, a możecie wierzyć, mili moi, że było to jedynie leniwe preludium tego, co wydarzyłoby się, gdyby nie ingerencja waszego uniżonego sługi. Znałem zapiekłą nienawiść, potrafiącą zrodzić się z byle powodu w sercach plebsu. Byłem więc pewien, iż w tym, poważnym przecież, wypadku bogobojni mieszkańcy zamęczyliby i zatłukli swych sąsiadów, a kto wie, czy nie zaczęli szukać winnych również w innych wioskach. Znałem takie przypadki i nie były one niczym niezwykłym. Zwłaszcza na zapadłych pustkowiach, gdzie mieszkańcy rządzili się według własnych praw i obyczajów, niewiele poświęcając uwagi temu, co dzieje się za granicami ich osady.
– Śpijmy – rzekł Drugi. – Alem znużony, niech to!