Выбрать главу

– O, następna…

Tym razem Kostuch odkopał miednicę. Przyjrzałem się jej uważnie.

– Tatuńcio – powiedziałem. – Szukajmy teraz mamuńci.

Zaśmiał się chrapliwie i zagrzebał w ziemi ze zdwojonym zapałem. Sądził chyba, że zbliżamy się do celu naszej misji. Niestety, ja nie ośmielałem się być aż takim optymistą, gdyż znalezienie ogryzionych kości po rodzicach Johanna i Margerity tylko komplikowało sprawę.

Usiadłem obok i przyglądałem się, jak Kostuch wyjmuje po kolei kości. Piszczele, miednice, żebra, czaszki. Ułożyłem z tego wszystkiego dwa całkiem zgrabne szkieleciki. Efekt psuł tylko fakt, że zwłaszcza na czaszkach ślady ugryzień były aż nazbyt widoczne.

– Ej, już wszystko – powiedziałem, kiedy mój towarzysz nie przerywał kopania. – Co byś chciał jeszcze znaleźć? Trzecią głowę?

– Wesołek – burknął i nagle zamarł z palcami w ziemi. – Czekaj, Mordimer, mam coś…

– Może kreta? – poddałem.

I wtedy Kostuch wyciągnął następną czaszkę, a ja zagapiłem się na nią, zdumiony.

– Na miecz Pana – mruknąłem w końcu. – Kogo tu jeszcze zabito?

– Coś ona mała. – Kostuch oglądał czaszkę pod słońce.

– Przecież chłopi nie mówili, żeby ktokolwiek jeszcze zaginął – rzekłem w zasadzie do własnych myśli, a nie do Kostucha. – Ani kobieta, ani dziecko. Może to jakieś stare kości?

– Spójrz no. – Kostuch wyciągnął czerep w moją stronę. – Znowu zęby…

I faktycznie, czaszka została tak samo dokładnie ogryziona, jak pozostałe dwa, kompletne już, szkielety.

– Dobra, kop dalej – nakazałem i sam przykucnąłem, rozgrzebując ziemię dłońmi, bo cała sprawa zaczynała mnie coraz bardziej ciekawić.

Po dłuższej, wytężonej pracy odnaleźliśmy jeszcze dwa szkielety. Oba były małe, więc z całą pewnością musiały należeć do dzieci. Do chłopca oraz dziewczyny.

– Może to jakieś dzieciaki z innej wioski – zastanowiłem się. – Albo te wieprze nie powiedziały nam o innych zaginięciach.

– Ślepy by powiedział – burknął Kostuch.

No i rzeczywiście miał rację. Wolfi Łamidąb (którego Kostuch niesłusznie nazywał ślepym, bo miał on przecież bielmo tylko na jednym oku) wyraźnie nam sprzyjał i z całą pewnością nie zataiłby tak ważnej informacji.

– Co tu się wyprawia? – Wstałem i przyjrzałem się szkieletom z góry. – Dwoje dorosłych, dwoje dzieci, ale przecież Johann i Margerita żyją, chyba że ja mam już zwidy…

Kostuch, wyraźnie mało zainteresowany moimi rozważaniami, usiadł nad brzegiem jeziorka i zdjął buty. Smród doleciał mnie, pomimo że stałem kilkanaście kroków od niego. Skrzywiłem się i odsunąłem dalej. Tymczasem Kostuch włożył stopy do jeziorka, bardzo ostrożnie, jakby mogły mu się w nim rozpuścić. Po chwili uśmiechnął się i zagmerał paluchami w wodzie.

– Dobrze się czasem wykąpać – stwierdził z zadumą – bo, czekajże no, kiedy ja się kąpałem ostatni raz? W Hezie na święto Zstąpienia? Co, pamiętasz może, Mordimer?

Westchnąłem tylko i znowu kucnąłem nad wykopanym przez nas dołem. Zacząłem przesypywać ziemię przez palce.

– Piątego już nie znajdziesz. – Zaśmiał się Kostuch i podrapał po brodzie. – A zresztą może i tak, co?

Odrzuciłem na bok brązowy kamyczek i nagle zorientowałem się, że to wcale nie był kamyczek. Zanurkowałem w trawę i szybko namacałem okrągły kształt. Uniosłem go do słońca.

– Pierścionek – powiedziałem. – Miedziany pierścionek z literą „M”.

– Miedziany? – Kostuch nawet nie odwrócił się w moją stronę, tylko z pogardą wzruszył ramionami. – Co ci, Mordimer, po miedzianym pierścieniu? Weź go wyrzuć…

– Mały. – Przyjrzałem mu się z bliska. – Ot, taki na palec dziecka albo dziewczyny. Ha! – Schowałem pierścionek w zanadrze.

* * *

Do wioski wróciliśmy późno, gdyż najpierw kazałem Kostuchowi zakopać szkielety, a potem odmówiłem nad grobem krótką modlitwę, polecając Bogu dusze nieszczęsnych ofiar. Nie zamierzałem przerażać chłopów wieściami o odnalezionych szczątkach, zwłaszcza że ślady zębów na kościach niepokoiły nawet mnie. Czyżby istniał w tej głuszy i na tym pustkowiu kult kanibali? A jeśli istniał, czy zjadali ludzkie mięso jedynie dla kulinarnej podniety, czy też kryła się w tym część mrocznego obrzędu lub magicznego rytuału? W dodatku człowiek jest dość dużym stworzeniem, a tutaj oczyszczono z mięsa kości czterech osób. Trudno było więc nie zgodzić się z tezą, iż był to naprawdę obfity obiad, nawet dla kogoś dysponującego ogromnym apetytem!

Zakazałem Kostuchowi wspominać komukolwiek, co widzieliśmy, a on poklepał się po głowie.

– Już zapomniałem – odparł z krzywym uśmiechem.

Roześmiałem się, gdyż miał to być dowcip. Kostuch, bowiem, nigdy niczego nie zapomina i muszę przyznać, że jego niezwykłe zdolności czasem się przydawały. Choć nie za bardzo wyobrażam sobie, jak ja sam mógłbym żyć z wieczną pamięcią o wszystkich, nawet najmniej istotnych wydarzeniach z mojego życia. Czy nie czułbym się, jak na szczycie przeogromnego śmietnika, gdzie wśród nieogarnionej sterty rupieci ukryto prawdziwe skarby? No, ale na korzyść Kostucha przemawiał fakt, że bez trudu potrafił wydobyć z otchłani każdą informację, której potrzebowałem, więc jakoś przez ten śmietnik się przekopywał.

Kazałem mu wrócić do bliźniaków, a sam podjechałem na skraj wioski, gdzie tuż przy brzozowym zagajniku stała chałupa Wolfiego Łamidęba.

– Dostojny panie… – Były żołnierz zerwał się znad paleniska, gdzie pichcił coś w osmolonym kociołku. – Może chcecie pojeść? Czym chata bogata…

Przysiadłem na ściętym i wygładzonym pniu, który zastępował w tym skromnym wnętrzu krzesło.

– Na zdrowie – odrzekłem. – Nie jestem głodny. Ale może napijesz się ze mną?

Wyciągnąłem ku niemu bukłak z gorzałką, a on uśmiechnął się, skłonił w podziękowaniu głowę i łyknął, aż zagulgotało. Przymknął powieki.

– Śliwkowa. Palona – powiedział z rozmarzeniem. – Człowiek na samym piwie nie wydoli, panie. Nijak… – Spojrzał na mnie pytająco, a ponieważ skinąłem z uśmiechem, więc wydudlił jeszcze jeden potężny łyk.

– Popatrz no, Wolfi. – Wyciągnąłem z kieszeni miedziany pierścionek. – Widziałeś kiedyś ten przedmiot?

Wziął pierścionek z mojej ręki i przyjrzał mu się w blasku ognia.

– Ano widziałżem – rzekł. – Jasna sprawa, żem widział, panie. Toż to pierścionek Margotki, co ojciec jej nie tylko kupił na jarmarku, ale kazał taką zręczną literkę wyrychtować. To „M”, prawda, panie?

– Tak. To „M” – odparłem. – Jesteś pewien, że to jej pierścionek?

– Żebym tak skonał. – Huknął się w pierś. – Będzie wam dziewuszka wdzięczna, żeście znaleźli zgubę, boż to ostatnia pamiątka po rodzicielu…

– Myślisz, że nie wróci?

– Nieee. – Pokręcił głową. – Skoro nie wrócił, to i nie wróci, świeć Panie…

– Biedne sierotki – westchnąłem. – Ciężkie jest życie sierotek, co, Wolfi?

– Oj, ciężkie, dostojny panie – również westchnął. – Ale my jesteśmy dobrzy ludzie. Odchowamy, żeby im się krzywda nie działa.

– Podobno wieś gada, że dzieciaki wróciły odmienione. – Podałem mu znowu bukłak. – Co to ma znaczyć? O jakiej odmianie się mówi?

Przechylił bukłak do ust i wysączył do dna, a ja widziałem tylko, jak miarowo rusza mu się grdyka na pokrytej kępkami włosów szyi. Odetchnął głęboko, beknął, zakaszlał i oddał mi naczynie.

– Dobre – mruknął. – Aj, dobre. Na służbie też tak sobie siedzieliśmy przy ogniu i pociągali śliwówkę…

Widać Wolfi Łamidąb miał całkiem miłe wspomnienia z wojskowych lat, ale w sumie nic dziwnego, że kojarzyły mu się one z piciem oraz leniuchowaniem, gdyż najjaśniejszy cesarz był człowiekiem spokojnym i niechętnym do wojaczki. Czego nie dało się, nawiasem mówiąc, powiedzieć o jego spadkobiercy, którego nieskrywane plany przyszłych kampanii budziły pewne poruszenie wśród poddanych. Zwłaszcza tych, którzy mieliby zaszczyt umierać na polu chwały w imię realizacji jakże śmiałych cesarskich wizji. W końcu właśnie młody cesarz stwierdził ponoć, że wojnę z heretykami prowadzić będzie do ostatniego tchnienia… swych żołnierzy. Bogu dziękować, na razie nie miał ku temu ani sił, ani środków.

– Co z tym odmienieniem? – zagadnąłem.

– Aż tam, ja wiem? – Rozłożył dłonie. – No niby jakoś tak…

– Zachowują się inaczej niż zwykle? Mówią w inny sposób? – dopytywałem.

– Coś jakby trochę – pokręcił palcami przy głowie – nie tak, jak trza.

Wolfi zdawał się być poczciwym człowiekiem, ale najwyraźniej nie otrzymał w darze od Boga lotnego umysłu oraz daru pięknego wysławiania się. No cóż, i tę przeszkodę trzeba było jakoś pokonać.

– A dokładniej, Wolfi? Co się zmieniło? Spokojnie, chłopcze, pomyśl dobrze, nie spiesz się…

– Teraz tylko razem się trzymają… – Lewą dłonią zagiął wskazujący palec prawej.

To akurat byłem w stanie zrozumieć. Nieszczęście zbliża ludzi, zwłaszcza kiedy tracą rodzinę i pozostają sami na świecie.

– …mówią jakensik inaczej, jakby ładniej. – Zmarszczył czoło i zagiął drugi palec. – Albo co tam…

Cóż, wydawało mi się, że niekoniecznie Wolfi Łamidąb mógł odgrywać rolę eksperta w sprawie wysławiania się oraz bogactwa wymowy.

– …zdało się, że jakby nie poznali od razu, kto jest kto, i tak widać sobie potem przypomnieli… – Zagiął trzeci palec.

I to byłem w stanie zrozumieć, gdyż zdarzało się, że przeżyta tragedia odbierała ludziom nawet nie część pamięci, lecz pozostawiała w świadomości jedynie nędzne okruchy dawnego życia.