Usiadłem na głazie, z którego Neuschalk przed chwilą wstał, i zacząłem odpinać nogawice.
– Odpocznijmy chwilę – zaproponowałem – bo konie nie wytrzymają.
– Nie rozumiecie, nie rozumiecie – wykrzyczał. – Ale dobrze, sam pojadę!
Rzucił się w stronę swojego wierzchowca i chwycił wodze. Wstałem i zatrzymałem jego dłoń.
– Neuschalk – rzekłem spokojnie. – Jeśli nie będziesz ze mną szczery, to umrzesz. Dobrze się więc zastanów…
– Ktoś mnie ściga – powiedział zduszonym głosem i wbił wzrok w czubki własnych butów. – I zbliża się. Czuję to…
Z całą pewnością nie byliśmy w dobrym miejscu na odparcie ataku, gdyż, wykorzystując zasłonę gęstych krzewów, można było podprowadzić nad jezioro zbrojnych, którzy ustrzeliliby nas niczym kaczki. Jednak miałem nadzieję, że nawet jeśli czarnoksiężnik mówi prawdę, to jego prześladowcy nie zdołali jeszcze podejść wystarczająco blisko. Postanowiłem więc, że lepiej się stanie, jeżeli całą sprawę wyjaśnimy w drodze. Nie należałem bowiem do ludzi, którzy, słysząc nawoływanie „pali się!”, poświęcaliby czas na dopytywanie, co się pali, gdzie się pali i czy aby na pewno się pali, oraz rozpoczynali dyskusję, jakie trzeba przedsięwziąć środki bezpieczeństwa. Należało brać nogi za pas, gdyż ucieczka, nawet jeśli nieuzasadniona, w niczym nie mogła nam przecież zaszkodzić. A ponieważ do twierdzenia mówiącego, iż „honor droższy niż życie” miałem szereg wątpliwości, więc rejterada przed nieznanym niebezpieczeństwem poszła mi tym łatwiej. Oczywiście, mogło się okazać, że szanowny doktor jest jeszcze bardziej szalony niż sądziłem (co przytrafiało się nader często osobom pragnącym podporządkować swej woli mroczne moce), ale lepiej było dmuchać na zimne.
Wyprowadziliśmy wierzchowce i ruszyliśmy galopem, a nie uszło mej uwagi, że Neuschalk cały czas obracał się przez ramię, jakby śledząc, czy nikt nie podąża naszym tropem. W końcu pęd powietrza zerwał mu kapelusz z głowy i usłyszałem przekleństwo zagłuszone tętentem końskich kopyt. Być może byłem przeczulony, obserwując jego zachowanie, ale i mnie wydawało się, jakby śledziły nas czyjeś spojrzenia. Niemalże czułem na plecach wrogi wzrok, a w dodatku zdawało mi się, że wzrok ten nie może należeć do ludzkiej istoty, gdyż odczuwałem go jako piekący ból, rosnący gdzieś z tyłu czaszki i promieniujący przez kręgosłup aż do lędźwi. Miałem tylko nadzieję, iż wrażenie to wynikało nie z realnych podstaw, lecz spowodowane było osłabieniem psychiczną walką, którą zeszłej nocy toczyłem z demonem. Zerknąłem kątem oka na Casimirusa Neuschalka i wyraźnie zobaczyłem, jak bardzo strach zmienił rysy jego twarzy. Miał oczy wybałuszone z przerażenia, a usta ściągnięte w wąską, krwawiącą krechę (widać wcześniej musiał przygryźć sobie wargi). Pobielałymi dłońmi kurczowo ściskał końskie wodze, a butami walił w boki nieszczęsnego wierzchowca jak w bęben. Cokolwiek nas ścigało, musiało budzić w czarnoksiężniku grozę większą nawet niż Belizariusz. Ach, westchnąłem w myślach, dlaczego musisz zawsze wplątać się w kłopoty, biedny Mordimerze?
Leśną ścieżynką wypadliśmy na podmokłą, żółtą od kaczeńców łąkę. Po mojej prawej ręce rozciągało się płytkie, zarośnięte rzęsą rozlewisko, a słońce odbijało się srebrem w niewielkich kałużach czystej toni. I nagle zobaczyłem, że z rozlewiska unosi się jakiś dziwny kształt. Początkowo sądziłem, że to jedynie zwid wywołany takim, a nie innym ułożeniem się gorącego powietrza. Później pomyślałem, że nad jeziorkiem wzniosła się niewielka trąba powietrzna, ale przecież dzień był bezwietrzny. I dopiero trzeci rzut okiem upewnił mnie, że oto z wody unosiła się istota utkana z przezroczystego błękitu. Była mniej więcej wzrostu dwóch ludzi, lecz niezwykle chuda, a jej długie ręce czy macki zdawały się krążyć wokół tułowia w jakimś zadziwiającym tańcu. Nie spostrzegłem, by miała nogi, a jednak sunęła bez trudu po zielono-żółtym kobiercu traw oraz kaczeńców. Wydawała się falować i przelewać, ale pomimo to ze sporą prędkością zmierzała w naszą stronę. Ściągnąłem wodze koniowi, zmuszając go do raptownego skrętu w lewo. Czymkolwiek był stwór mknący po łące, wydawało się, że jego celem jesteśmy właśnie my. Neuschalk również dostrzegł wodną maszkarę, gdyż z jego gardła wyrwał się piskliwy krzyk, a czarnoksiężnik w tym samym momencie skręcił tak gwałtownie, że omal nie zsunął się z siodła. Zabalansował przy końskiej szyi, kurczowo wczepił się palcami w grzywę, ale w końcu udało mu się odzyskać równowagę.
– Szybciej, szybciej! – wrzasnął.
Nie trzeba mi było tego powtarzać dwa razy, gdyż i tak wyciskałem już z rumaka wszystkie siły. Ścigająca nas istota jednak również mknęła coraz szybciej i miałem wrażenie, że nawet lekko się zbliża. Obawiałem się, że w końcu będę musiał stawić czoła niebezpieczeństwu, chociaż byłem pewien, iż żadne ostrze nie wyrządzi jej krzywdy. Wszakże była stworzona z wody, a nie widziałem jeszcze, by rzeka lub jezioro cierpiały pod ciosami miecza. Pozostawały jedynie modlitwy, moc naszej świętej wiary oraz zbawienna potęga krucyfiksu.
Jednak widzicie, mili moi, istnieją na świecie byty wywodzące się z pradawnych czasów, które nie lękają się chrześcijańskich symboli. Możliwe, że modlitwy i aura mej wiary mogłyby powstrzymać wodny żywioł, ale być może był on tylko bronią sterowaną przez kogoś stojącego poza zasięgiem naszego wzroku. A przecież trudno sobie wyobrazić, aby pozbawiona myśli oraz uczuć woda, uformowana magią w przypominający człowieka kształt, mogła się przestraszyć nawet najżarliwszych modlitw. Święte słowa są w stanie zatrzymać człowieka z mieczem w dłoniach, ale nie potrafią złamać samego miecza.
– W las! – krzyknąłem, gdyż liczyłem na to, że drzewa oraz chaszcze zatrzymają naszego prześladowcę.
Wiedziałem również, że jeśli wodna istota została powołana do życia za pomocą magii, to od czarownika nie może jej oddzielać zbyt duży dystans. Może więc mieliśmy szansę, by uciec? Wierzchowiec Neuschalka potknął się i czarnoksiężnik zawył z przerażenia. Przytulił się do końskiej grzywy i teraz niemal leżał swemu rumakowi na karku, obejmując go ramionami. Obejrzałem się przez ramię. Błękitny maszkaron był coraz bliżej, ale na szczęście zbliżaliśmy się do brzozowego lasu, za którym widziałem już grzbiety wapiennych skał. Mój koń rzęził ciężko, lecz nie zwalniał biegu. I nagle wierzchowiec demonologa potknął się po raz drugi, ale tym razem doktor Neuschalk wyleciał z siodła, jak wyrzucony z procy, i przeleciał przez łeb zwierzęcia, ciężko lądując w trawie. Jedynie cudem uniknął uderzenia kopyt, ale podniósł się ze zdumiewającą szybkością, wyrzucając z siebie równie zdumiewającą litanię przekleństw. Ja tymczasem ściągnąłem wodze, zatrzymałem konia i ruszyłem, by pomóc czarnoksiężnikowi w walce lub ucieczce. Ukształtowana z wody istota sunęła coraz szybciej i teraz już tylko trzydzieści, może trzydzieści pięć stóp dzieliło ją od Neuschalka. Ponieważ była tak blisko, więc mogłem lepiej się jej przyjrzeć i najbardziej zaniepokoiły mnie krążące wokół całego jej tułowia błękitne wicie przypominające nieco ramiona ośmiornicy.
Wyszarpnąłem z pochwy miecz, choć Bóg mi świadkiem, nie sądziłem, aby ostrze mogło cokolwiek zdziałać przeciwko temu potworowi. Jednak ruszyłem pędem w jego stronę, z modlitwą na ustach i zawziętością w sercu. Ale nie zdążyłem nic uczynić… Kątem oka zauważyłem, że Neuschalk składa dłonie w jakimś dziwnym geście, usłyszałem, że mruczy coś w niezrozumiałym dla mnie języku, i w tym samym momencie spomiędzy jego palców wytrysnął płomień. Jeśli widzieliście kiedyś katapulty miotające grecki ogień, to to właśnie je przypominało. Oczywiście, rozjarzona kula ognia była najwyżej wielkości dwóch moich pięści, ale bijący od niej żar był tak wielki, iż poczułem, jak przelatując obok mej głowy, spala mi włosy na prawej skroni. Ognista kula ugodziła wodną istotę w sam środek tułowia. Ale nie tylko ugodziła. Ona pękła i rozlała się po całym jej ciele, otulając potwora jakby czerwonym płaszczem. Żywiołak zwinął się w miejscu, skręcił, zawrócił, ale ten ruch tylko podsycił płomienie. Potem widzieliśmy tylko pędzący przez las, płomienisty kształt, pozostawiający za sobą spaloną trawę oraz nadpalone gałęzie.
– Na miecz Pana! – westchnąłem zdumiony i schowałem miecz do pochwy.
Neuschalk obrócił się w moją stronę, a jego twarz wciąż była wykrzywiona strachem.
– Nie ma chwili do stracenia! – wrzasnął. – W nogi!
Ruszył pędem w stronę swego konia, który nie przejął się ani wcześniejszym upadkiem jeźdźca, ani stoczoną przed chwilą walką, i skubał trawę kilkadziesiąt kroków od nas. Postanowiłem usłuchać dobrej rady i wskoczyłem szybko na siodło. Pogalopowaliśmy. Nadal nie czułem się bezpiecznie. Instynkt mówił mi, że na tym nie kończy się jeszcze nasza przygoda, i cały czas czułem niedaleko czyjąś wrogą obecność i czyjś przenikliwy, niemal sprawiający ból, wzrok. Byłem niemal pewien, iż śledzi nas ktoś, kto przed chwilą wysłał przeciwko nam wodnego potwora. Do jakich jeszcze uczynków był zdolny i jakąż krzywdę wyrządził mu Neuschalk, że ścigał go aż tak zajadle?
Usłyszałem świst i coś bzyknęło mi tuż koło ucha. Czarnoksiężnik był człowiekiem obdarzonym niezwykłym szczęściem, gdyż strzała była wycelowana w niego. I tylko dlatego nie wbiła się w sam środek jego pleców, gdyż zmęczony koń potknął się po raz kolejny tego dnia, a demonolog huknął czołem w kark zwierzęcia. Dzięki temu strzała minęła o włos jego ciało i trafiła w pień drzewa. Nie miałem, rzecz jasna, czasu, by bliżej się przyjrzeć drgającemu w pniu pociskowi, niemniej, jeden rzut oka wystarczył, abym zorientował się, iż nigdy jeszcze nie widziałem tak uformowanej lotki. Trudno było też nie zauważyć, że grot wbił się bardzo głęboko, a więc strzał został oddany z łuku o potężnej sile rażenia, który mógł dobrze sprawować się wyłącznie w dłoniach wyszkolonego mężczyzny o niespotykanie mocnych ramionach. Tym gorzej wszystko to wróżyło na przyszłość.