– Ano widzę. – Wzruszył ramionami i wykrzywił się szyderczo.
– Wyświadczcie mi tę łaskę i otwórzcie bramę – powiedziałem pokorniejszym tonem, patrząc w górę.
– Może, może – mnich zamruczał tym razem, wyraźnie zadowolony z siebie. – Ale zmówisz mi tu zaraz, zuchwały chłopcze, pięć razy „Chwałę Zstąpienia”, trzy razy „Wierzę w Boga” i trzy razy „Ojcze nasz”…
– Na miecz Pana – jęknąłem, chociaż ucieszyłem się w myślach, gdyż miałem nadzieję, że furtian zrozumiał kod i teraz szuka tylko sposobu, by znaleźć czas na zawiadomienie przełożonych oraz powzięcie stosownych przygotowań.
– No już, już… – ponaglił mnie.
– Panie nasz, Ty zaniosłeś Słowo i Miecz swemu ludowi… – zacząłem.
– Głośniej! – nakazał surowo. – I ten drugi też ma się modlić!
Westchnąłem i spojrzałem przepraszającym wzrokiem w stronę Neuschalka.
– Módlcie się – szepnąłem – bo inaczej nas nie wpuszczą.
Skinął głową z ponurym grymasem i rozpoczęliśmy modlitwę jeszcze raz, wypowiadając jej słowa w miarę zgodnym chórem. Furtian przez pewien czas pomrukiwał nam do taktu, ale potem przestałem słyszeć jego głos. Starałem się wyraźnie artykułować wyrazy i mówić w miarę wolno, aby dać mu jak najwięcej czasu. I miałem nieśmiałą nadzieję, że to, co robię, ma w ogóle jakiś sens. Kiedy po raz trzeci dopowiadaliśmy: i daj nam siłę, byśmy nie wybaczali naszym winowajcom (obaj już nieco zmęczeni głośną recytacją), furtian zachichotał i wraz z nami wypowiedział słowo „Amen”.
– Teraz dobrze – rzekł wyraźnie zadowolony. – Co by tu jeszcze, hmmm? Może byście zaśpiewali „Jeruzalem, och niewierne Jeruzalem”? Bardzo lubię tę pieśń.
– Nie będę śpiewał – syknął mi Neuschalk niemal w samo ucho.
– Mogę i zaśpiewać, i zatańczyć, abyście mnie tylko wpuścili – powiedziałem zrezygnowanym tonem, znowu zadzierając głowę.
– No, dobrze. Co za dużo to niezdrowo – burknął zakonnik. – A poza tym, sądząc po barwie waszych głosów, nie miałbym specjalnej uciechy, słuchając waszego śpiewu.
Stęknął głośno, z wyraźnie udawanym wysiłkiem, i musiał pchnąć kołowrót, bo usłyszeliśmy donośne skrzypnięcie. Krata, zagradzająca nam drogę do klasztoru, drgnęła i powoli zaczęła się unosić.
– Tylko pilnujcie koni, bo jak obeżrą nam krzewy, to brat Serafin powiesi was za jaja – ostrzegł surowo furtian.
W końcu więc dostaliśmy się do Amszilas i tak jak poprzednio zastałem niemal pusty dziedziniec. Tylko jeden z młodych mnichów, nie zwracając na nas uwagi, z trudem przetaczał dużą beczkę, w której coś głośno chlupotało.
– Czekajcie – rozkazał nam odźwierny z wysokości muru.
Nie musieliśmy jednak czekać długo, gdyż rychło zobaczyłem starszego zakonnika, który szybkim krokiem sunął w naszą stronę. Kiedy podszedł, pochyliłem się niżej niż przywykłem to czynić. Jednak w klasztorze Amszilas nie należało mieć sztywnego karku i twardego kręgosłupa. Tu nigdy nie było wiadomo, kto kim tak naprawdę jest. Neuschalk nawet nie wysilił się, by skinąć głową.
– Jestem Casimirus Neuschalk, doktor teologii, profesor cesarskiego uniwersytetu i mistrz wiedzy tajemnej, którą wy nazywacie mroczną sztuką – powiedział wyniośle. – Mam wam do przekazania sprawy niezmiernej wagi, lecz stanę tylko przed Radą Klasztoru. Tak, tak, dobrze wiem, że dwunastu starych mnichów sprawuje tu rządy, i będę rozmawiał tylko z nimi.
– Czarnoksiężnik żąda, aby przyjęła go Rada Klasztoru? – powiedział brat głosem, w którym zdumienie walczyło o lepsze z oburzeniem. – Czyś postradał zmysły, człowieku? – dodał, nie negując jednak twierdzenia Neuschalka o Radzie Klasztoru, choć ja sam po raz pierwszy o takim urzędzie słyszałem.
– Właśnie tak!
– A jeśli nie? – zapytał cicho mnich
– Wtedy moja wiedza umrze wraz ze mną – powiedział, wykrzywiając się. – Gdyż przypuśćmy tylko, że mam na palcu zatruty pierścień, a drobne zranienie wystarczy, abym udał się w podróż, z której się już nie wraca. Chcesz wziąć za to odpowiedzialność, stary człowieku? A może mam truciznę w zębie? – zapytał, odwracając się w moją stronę. – Co mówię po to, Mordimerze, by odwieść cię od jakichś gwałtowniejszych uczynków…
– Nie zamierzam czynić nic bez wiedzy i zgody gospodarzy – wyjaśniłem spokojnie. – Gdyż nade wszystko potrzebujemy wsparcia mądrych braci.
– Przekażę twą prośbę, czarowniku – odparł mnich po chwili milczenia, a ja byłem pewien, iż przynajmniej on zrozumiał właściwe znaczenie mych słów. – Ale nie spodziewaj się prędkiej odpowiedzi.
– Daję wam czas do zachodu słońca – rzekł demonolog oschle. – I to moje ostatnie słowo. Tylko pod warunkiem, że przed zmierzchem przyjmie mnie Rada, podzielę się moją wiedzą. A wiedz, że dotyczy ona między innymi tego, czego tak pieczołowicie strzeżecie od wieluset lat…
Zawsze wydawało mi się, że klasztor Amszilas nie jest miejscem, w którym czarnoksiężnicy, demonolodzy i heretycy mogą żądać czegokolwiek poza doznaniem zbawiennego cierpienia. A jednak najwyraźniej czasy się zmieniały, gdyż sędziwy mnich, nie spuszczając oczu z Neuschalka, powoli skinął głową.
– Skoro taka jest ostateczna cena twych usług – odpowiedział skrzypiącym głosem – zgodzimy się na nią w pełnej pokorze.
– Ja myślę, bo i co innego możecie zrobić? – Zaśmiał się demonolog.
Byłem święcie pewien, że na mojej twarzy nie drgnął nawet mięsień. Tak samo twarz zakonnika wydawała się tylko martwą maską, wyrzeźbioną z żółtawego, zeschniętego drewna. Zerknąłem na jego dłonie, skryte do połowy nadgarstków w obfitych rękawach szarego habitu. Również nie drgnęły. No cóż, nas, pokornych funkcjonariuszy Świętego Officjum, uczy się, byśmy zachowywali spokój nawet w najbardziej upokarzających sytuacjach. W końcu jednak brat skinął na nas i poprowadził w głąb klasztoru. Po krótkiej wędrówce znaleźliśmy się w obszernej komnacie o wielkich oknach. Pod ścianami stało kilku mnichów, ale ich twarze ginęły pod obszernymi kapturami.
Neuschalk rozejrzał się po komnacie, a w jego wzroku czaiła się bezczelna kpina.
– Myślałem, że wnętrza tego klasztoru nie cechują się tak siermiężną surowością – rzekł. – Cóż, nie zabawię tu w każdym razie na tyle długo, by zdołały mi nadmiernie obmierznąć. – Westchnął z udawanym smutkiem. – Ale na razie przynieście mi jakieś śniadanie zanim zbierze się ta wasza rada.
Mnich nawet nie skinął dłonią w stronę stojących pod ścianami braci, a tylko leciuteńko zwrócił w ich stronę głowę. Natychmiast wiedzieli, co czynić, gdyż dwóch z nich ruszyło szybkim krokiem w stronę drzwi.
– Dobrze wytresowani – rzekł Neuschalk z szyderczym podziwem w głosie.
– Pokora i posłuszeństwo – powiedziałem, widząc, że mnich się nie odzywa – są zasadami przyświecającymi nam na każdym kroku, zgodnie z naukami naszego Pana.
– Którym to naukom dobitnie dał wyraz, schodząc z krzyża z mieczem w dłoniach – zakpił demonolog.
– Lecz wcześniej dał się pojmać, biczować oraz ukrzyżować – rzekłem spokojnie. – Ale przecież nie przyszliście tu rozprawiać o teologii, doktorze, prawda? Zwłaszcza że w człowieku tak rażąco skromnej wiedzy jak moja, nie zyskalibyście interesującego rozmówcy.
– Też prawda – mruknął i odszedł od nas, stając przy oknie o szerokim, kamiennym parapecie.
Neuschalkowi przyniesiono posiłek: chleb, zimne mięso oraz dzban wody. Skrzywił się teatralnie, ale potem zaczął się w milczeniu posilać, cały czas stojąc przy kamiennym parapecie, na którym położono tacę. Wreszcie, a było to już dość długi czas po tym, jak demonolog przełknął ostatni kęs, do komnaty wszedł młody mnich.
– Rada się zebrała – obwieścił cicho. – I prosi was, doktorze Neuschalk, was, ojcze Bonawenturo, oraz was, mistrzu Madderdin. Zechciejcie udać się za mną.
– Wreszcie – mruknął czarnoksiężnik.
Podszedł w naszą stronę, przeczyszczając szpary między zębami głośnym cmokaniem.
– Na obiad przygotujcie coś bardziej strawnego – rzekł.
Prowadzeni przez młodego zakonnika, ruszyliśmy najpierw korytarzem, później ciągnącymi się nad ogrodem krużgankami, a potem znowu kolejnym korytarzem do tej części zamku, gdzie oczekiwała nas Rada Klasztoru Amszilas. Sala, do której weszliśmy, była ogromna, o łukowych sklepieniach, podpartych kamiennymi kolumnami, tak grubymi, że męskie ramiona nie byłyby w stanie ich objąć. Sala dzieliła się na dwie części, a ta druga część – położona najdalej od dwuskrzydłych drzwi – znajdowała się na podwyższeniu, do którego prowadziły szerokie schody. Tam właśnie, przy prostokątnym stole, na krzesłach z rzeźbionymi oparciami, siedziało dwunastu mnichów. Widziałem ich dłonie niemal ukryte w szerokich rękawach habitów i położone na blacie. Nie widziałem natomiast ocienionych kapturami twarzy, jednak mogłem się domyślać, że klasztor Amszilas dobrał tych ludzi ze szczególną pieczołowitością. W rozleglejszej części komnaty, przy ścianach, stali tylko służebni mnisi, z pochylonymi głęboko głowami i jakby zatopieni w żarliwej modlitwie.
– Pozwólcie, panie – odezwał się cicho prowadzący nas brat. – Rada czeka na was.
– Patrzcie uważnie. – Zwrócił się do mnie Neuschalk pyszałkowatym tonem. – Gdyż niedługo będziecie świadkiem triumfu niezłomnej wiedzy oraz nieujarzmionej woli.
– Tak i ja to sobie wyobrażam – odparłem, chyląc lekko głowę.
– No, chodźmy. – Czarnoksiężnik pstryknął palcami na młodego mnicha, którego usta poruszały się w bezgłośnej modlitwie.
Ruszyli w stronę podwyższenia. Demonolog szybkim i pewnym krokiem, młody brat tuż za jego plecami. Neuschalk wszedł po schodach, ale nawet nie odsunął przeznaczonego dlań krzesła, postawionego u szczytu stołu. Rozłożył nagle ramiona i krzyknął coś potężnym głosem. Jego postać, przypominająca teraz wielkiego, czarnego ptaka o rozpostartych skrzydłach, zdawała się rosnąć pod samo sklepienie. I nim zdołałem cokolwiek pomyśleć lub uczynić, z ciała Neuschalka trysnęły strumienie ognia. W jednej chwili dwunastu mnichów oraz brat-przewodnik demonologa zostali spopieleni na proch. Nie zostało nic. Nawet resztki kości lub strzępy szat. Żar był tak ogromny, iż poczułem, jak owiewa mnie palące tchnienie, i z trudem powstrzymując jęk, zasłoniłem twarz. Niemniej i tak miałem wrażenie, że skóra za chwilę zejdzie mi płatami z policzków, czoła i nosa.