Ale wtedy mnisi służebni, stojący dotąd pokornie przy ścianach, unieśli głowy i zgodnym chórem, podnosząc nad głowy ramiona, wykrzyczeli słowa, których sensu ani znaczenia nie byłem w stanie pojąć, lecz które niosły tak wielką moc, że upadłem na ziemię, widząc, jak z moich nozdrzy buchają fontanny krwi. Próbowałem się zebrać z klęczek, ale wydawało mi się, że na moim grzbiecie wyrósł przygniatający do posadzki ciężar. Jedyne, co mogłem zrobić, to patrzeć. A nie sądzę, by wielu żyjących widziało kiedykolwiek pokaz niczym nieskalanej, przeczystej mocy, którego miałem okazję oraz łaskę być świadkiem.
Oto wszyscy mnisi służebni (dopiero teraz dostrzegłem, iż tak naprawdę był wśród nich opat) pojaśnieli niczym otoczeni świętą aurą, a ich buroszare habity stały się bielsze nad śnieg. Z palców wyciągniętych w stronę istoty, będącej nie tak dawno temu Casimirusem Neuschalkiem, wytrysnęły srebrne smugi i otoczyły ją gorejącym płomieniem. Jednak żaru tegoż płomienia nie czułem na skórze, a wręcz przeciwnie: zdawał się on gasić oraz tłumić żar bijący z potwora o czarnych skrzydłach. Ten wrzasnął boleściwym głosem i odwrócił się w stronę mnichów. Jego twarz zachowała jeszcze wspomnienie rysów doktora teologii, lecz widziałem już, jak rodzi się inne oblicze. Smagła, skażona czystym okrucieństwem twarz o czarnych, poplątanych włosach. Lecz nie ta twarz była najstraszliwsza, choć rozjarzone blaskiem oczy zdawały się ziać nienawiścią. Najstraszliwsze było, iż ujrzałem, że z ramion demonologa wyrastają dwa czarne węże, o głowach wielkości ludzkich pięści. Węże te syczały przeraźliwie, a ich długie rozdwojone języki i ociekające jadem ostre kły widziałem aż nadto wyraźnie, niżbym sobie tego mógł życzyć.
Potwór próbował wyrwać się z otaczających go srebrzystobłękitnych płomieni, ale potężne skrzydła tylko bezradnie młóciły powietrze. Doskonale widziałem, że istota, która do niedawna przybierała kształt Neuschalka, usiłuje zrobić choć krok, lecz strumień świętego ognia był zbyt potężny, by dała radę się ruszyć. I słyszałem tylko wciąż potężniejący ryk, teraz pełen już nie tylko bezbrzeżnej wściekłości, ale również żalu oraz bólu.
– Boże mój – szepnąłem sam do siebie, gdyż nie sądziłem, by ktokolwiek mógł mnie usłyszeć w tym wciąż narastającym hałasie.
Nagle płomienie, otaczające demona przypominającymi błyskawice jęzorami, ukształtowały się w wielką kulę. W tym samym momencie zauważyłem, że jeden z mnichów chwycił się za pierś i z twarzą wykrzywioną grymasem bólu upadł na posadzkę. Następny zatoczył się na ścianę, a iskry skrzące się z jego palców przygasły. Jednak demon został złapany w pułapkę. Tłukł się bezsilnie wewnątrz świetlistej kuli, a węże miotały się z rozdziawionymi paszczami. Teraz twarz potwora w niczym nie przypominała już twarzy Casimirusa Neuschalka. Było to brodate, ciemne, jakby spalone słońcem, oblicze. Pośrodku twarzy wyrastał zakrzywiony nos, a zmierzwione, gęste włosy opadały aż na ramiona. Nagle pałające mrocznym blaskiem oczy spojrzały wprost na mnie. Ten wzrok w jednej chwili spętał mnie i zniewolił. Jednocześnie poczułem, jak w moje serce i umysł wlewa się, niczym strumień wrzącego złota, tak niezwykła moc, iż pojąłem, że za moment zyskam potęgę, o jakiej nigdy nie śmiałem nawet marzyć. I wtedy ktoś potrącił mnie i podciął mi nogi. Straciłem wzrokowy kontakt z demonem, co zabolało, jakby ktoś wyrwał mi oczy z czaszki. Jęknąłem i uderzyłem czołem w posadzkę. Skuliłem się, obejmując głowę ramionami, a z moich ust, niezależnie od woli, wydobyło się żałosne, bolesne skamlenie. Ta ogromna moc była tak blisko mnie, iż jej utratę odczułem, jakby pozbawiono mnie najpiękniejszego z darów. Wtedy poczułem czyjś kojący dotyk na ramieniu i ból zaczął zanikać, aż w końcu się rozwiał. Spojrzałem. Tuż przy moim boku klęczał opat i, z przymkniętymi oczami, bezgłośnie odmawiał modlitwę. Kiedy skończył, uniósł powieki i wstał, korzystając z pomocy jednego z mnichów.
– Niemal go miał. – Usłyszałem czyjś szept spod ściany, ale nie miałem sił, by odwrócić głowę.
Podpierając się dłońmi, wstałem i zatoczyłem się w stronę opata. Ktoś mnie podtrzymał.
– Nie spodziewałeś się nas tutaj, Mordimerze, prawda? – zapytał opat bez uśmiechu.
Miał zmęczoną twarz i zauważyłem również, że lekko drżą mu ramiona. Walka z demonem musiała potężnie nadszarpnąć siły jego i wszystkich braci z Rady. Wiedziałem również, że wydobył mnie z otchłani, do której zmierzałem, kiedy nieopatrznie skrzyżowałem spojrzenia z demonem.
– Nie, ojcze – odparłem, pochylając głowę. – I przyznam, że, widząc, jak płomienie popielą ciała czcigodnych mnichów, pomyślałem, że wszystko już stracone…
– Człowieku małej wiary! – przerwał mi opat, ale tym razem na jego bladych wargach pojawił się cień uśmiechu. – To nie byli nasi ukochani współbracia, lecz przebrani w ich szaty więźniowie. Straciliśmy w ogniu demona dwunastu zatwardziałych heretyków oraz czarnoksiężników… Niewielka strata…
– Ach tak… – powiedziałem tylko, gdyż zadziwiły mnie zarówno przebiegłość opata, jak i szybkość, z jaką zdołano przeprowadzić maskaradę.
– Tylko brat Albert weseli się już w Królestwie Niebieskim, świeć Panie nad jego duszą – wtrącił stary mnich stojący obok opata.
Domyśliłem się, że mówi o młodym bracie będącym naszym przewodnikiem, i również się przeżegnałem, choć byłem tak osłabiony, że moja ręka z trudem usłuchała płynącego z umysłu rozkazu.
– Wiedział, że idzie na śmierć, i poddał się ochotnie woli Pańskiej – rzekł uroczyście opat. – Wspomnijcie wszak, że Pismo mówi: Większej nad tę miłości żaden nie ma, aby kto duszę swą położył za przyjacioły swoje.
Pomyślałem, że demon ukryty w Neuschalku, czy też raczej demon, który przybrał postać doktora teologii, był niczym brander wysłany, by zniszczyć wrogą flotę. Ale potem uzmysłowiłem sobie, że przecież straszliwy i porażający zmysły atak demona nie zaszkodził w niczym jemu samemu. A więc nie był on tajną bronią, desperatem wysłanym w samobójczej misji, narzędziem pozbawionym inteligencji oraz woli przetrwania. Jego zadanie polegało na zabiciu świątobliwych mnichów i wykorzystaniu ich śmierci w jemu tylko wiadomych celach.
– No cóż – powiedział opat z lekkim westchnieniem. – Dziękujmy Panu, że z próby, której raczył nas poddać, wyszliśmy nie tylko bez szwanku, ale i silniejsi niż kiedykolwiek.
Przez chwilę w komnacie panowała cisza, a zarówno ja, jak i towarzyszący mi mnisi pogrążyliśmy się w modlitwie oraz pobożnych rozmyślaniach. Pomyślałem sobie, że cuda zdziałałby teraz łyk gorzałki, ale ponieważ prośba o tego rodzaju przysługę wydawała mi się mocno niestosowna, więc zmilczałem.
– Opowiedz nam wszystko, co wiesz i co widziałeś, Mordimerze – rozkazał opat.
Nie ukrywając niczego, przedstawiłem całą historię, tak jak ją zapamiętałem, od czasu spotkania z Neuschalkiem w kościele w Gorlitz, aż do przybycia pod bramy klasztoru. W trakcie opowieści wyjąłem zza pazuchy złomek strzały i wręczyłem go opatowi. Przyglądał się długo runicznemu drzewcu, po czym westchnął i podał je stojącemu za nim mnichowi.
– Kiedy domyśliłeś się, kim jest nasz gość, Mordimerze? – Zwrócił na mnie spojrzenie przenikliwych, jasnoniebieskich oczu.
– Nie wiem, kim jest czy kim był, ale z całą pewnością nie Casimirusem Neuschalkiem, czarnoksiężnikiem i doktorem teologii. To odgadłem niemal natychmiast – odparłem, starając się przezwyciężyć sztywność języka.
– A skąd ta wiedza? – Stojący niemal naprzeciwko mnie stary mnich zmrużył oczy i przyglądał mi się badawczo.
Przełknąłem ślinę i postanowiłem skupić myśli.
– Po pierwsze, demon nazywający siebie Belizariuszem. Cała rzecz wydała mi się podejrzana, gdyż nadto przypominała ludowe opowieści. Zadufany w sobie mędrek, wypowiadający głupawe życzenie, które obraca się przeciw niemu lub z którego nie ma żadnego pożytku… To było za grubymi nićmi szyte. A demon nazywający siebie Belizariuszem… – Pokręciłem głową i syknąłem, gdyż ruch ten wywołał łupnięcie w głębi czaszki. – W jego ofercie było zbyt mało finezji, jak na tak potężną istotę. Tak jakby, w rzeczy samej, pragnął, bym przypadkiem nie przyjął propozycji. Zacząłem podejrzewać, iż jest w zmowie z Neuschalkiem, ale sądząc po tym, co widzę teraz – kątem oka zerknąłem na postać uwięzioną w świetlistej kuli – ośmielam się przypuszczać, że był to jego demon służebny… Poza tym z pełną pokorą przyznaję, iż zdziwiła mnie nadmierna łatwość, z jaką zrezygnował z ataku na mnie.
– Pokora to godna szacunku. – Skinął głową mnich. – A dalej?
– Lęk przed tym kimś, kto nas ścigał. Prawdziwa, wyczuwalna w każdym calu groza. Z całą pewnością nie bał się tak ani demona, ani tym bardziej wizyty w waszym prześwietnym klasztorze. Musiałem więc zadać sobie pytanie: kim jest ślepa kobieta, która nas tropiła, i co oznaczają symbole na grocie, który omal nie zabił Neuschalka? Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że być może ona jest powodem, dla którego szukał mojej pomocy. Ona, a nie Belizariusz…