– Pokładam wiarę w Panu – odrzekł, nie cofając wzroku.
– To godne podziwu – powiedziałem i wstałem z krzesła. – Pokornie wam dziękuję, księże kanoniku, że raczyliście odpowiedzieć na moje pytania. W raporcie dla Jego Ekscelencji nie omieszkam zaznaczyć, iż wykazaliście wiele dobrych chęci…
Poczerwieniał ze złości, ale nic nie odpowiedział. Kiedy wychodziłem, obrócił się ostentacyjnie w stronę okna. Ja tymczasem szedłem wolno przez katedralny ogród i zastanawiałem się, co powinienem uczynić w całej tej paskudnej sprawie. Oczywiście, mogłem wziąć za dobrą monetę słowa kanonika, wysmażyć stosowny raport dla Jego Ekscelencji i mieć problem z głowy. Jednak musiałem przedtem postawić sam sobie kilka pytań. A najważniejsze z nich brzmiało: czy biskup pragnął, bym pognębił kanonika, czy też wręcz przeciwnie, chciał, by Inkwizytorium oficjalnie zamiotło całą sprawę pod sukno? Jeśli to drugie, to mogło się okazać, że dodatkowe dochodzenie z mej strony będzie gorzej niż niemile widziane.
Jednak nie ukrywam, że kierowała mną też nader grzeszna ciekawość i ciągle zadawałem sobie pytanie: kim była czwarta, obecna w czasie przesłuchania osoba? I dlaczego Odryl Bratta zaprzeczał, aby ktokolwiek znajdował się w sali tortur oprócz kata oraz pisarza? Kogo krył ksiądz kanonik? Chyba że niedoświadczony pisarz Hausmann pomylił się, spisując protokół. Ale, mój Boże, przecież nie był na tyle niedoświadczony, by nie umieć zliczyć do czterech! No i ostatnia sprawa: cóż takiego się wydarzyło, że zarówno pisarz, jak i kat znajdowali się na pograniczu życia i śmierci? I czy ich stan naprawdę miał związek z przesłuchaniem? Wierzyłem, bowiem, w niespodziewane zbiegi okoliczności, gdyż moje życie dało mi tej wiary aż nazbyt wiele powodów (czasami ku mej radości, a czasami ku szczeremu ubolewaniu). Dlatego nie zamierzałem z góry wykluczać żadnej możliwości.
Mogłem kazać śledzić kanonika lub pofatygować się, by samemu zostać jego aniołem stróżem, ale nie sądziłem, by był na tyle durny (nawet jeśli był zamieszany w pozaprawne machinacje), aby w najbliższym czasie zdradzić się z czymś podejrzanym. Z drugiej strony, znana jest prawda mówiąca, że nawet najsprytniejsi przestępcy wpadają, popełniając najgłupsze błędy. A poza tym Odryl Bratta był człowiekiem pysznym i pewnym siebie. Czy w ogóle więc przypuszczał, by Inkwizytorium ośmieliło się go śledzić? Na razie postanowiłem jednak skierować się w inną stronę i odwiedzić miejsce, gdzie dwaj oskarżeni mnisi znaleźli wieczny spoczynek. Chodziło, rzecz jasna, o Doły. To niemiłe miejsce, mili moi, a wierzcie mi, że jeśli wasz uniżony sługa określa jakieś miejsce słowem „niemiłe”, to zwykły człowiek naprawdę nie powinien w nim szukać szczęścia. Zresztą, nawiasem mówiąc, Doły zaczynały żyć dopiero po zmroku, ale było to życie, hmmm… jakby to powiedzieć, wielce specyficzne. Jednak teraz, w blasku dnia, mogłem mieć nadzieję, że zdołam porozmawiać z kimś, kto zechce udzielić mi wyjaśnień, oraz nie narażę się na niepotrzebne kłopoty, których w Dołach nie brakowało.
Doły leżą już za murami Hez-hezronu, daleko poza głównym traktem, ale prowadzi do nich niezła, bita droga, choć w czasie opadów rozjeżdżona kołami wozów. Można powiedzieć, że przy Dołach powstała wręcz osada ludzi, którzy żyją ze zmarłych. Kopaczy grobów, woźniców i, przede wszystkim, cmentarnych hien. Wokół tego wszystkiego włóczyli się drobni handlarze, dziwki najgorszego sortu, bimbrownicy i inna hołota. Co prawda trupy zwykle były już obdzierane ze wszystkich cennych rzeczy w samym Hez-hezronie, ale pomysłowość ludzka nie znała granic. Chodziły nawet plotki, że istniała grupa hien powiązana z gildią rzeźników i dostarczająca im odpowiednio już sprawione ludzkie mięso, ale miałem nadzieję, że nie ma w tych informacjach nawet ziarna prawdy. Chociaż pamiętałem też, że zarówno biskup, jak i burgrabia wszczęli w tej sprawie głęboko utajnione śledztwo, które jednak niczego nie wykazało. Przyznam też, że kiedy przypominałem sobie o tym problemie, to nawet cielęcina lub jagnięcina wydawały się smakować inaczej niż zwykle…
Wiedziałem, że w Dołach niepodzielnie rządził Kuno Tausk, nazywany Żabą, ale nigdy nie miałem okazji spotkać tego człowieka. Lecz to on właśnie decydował, gdzie słać kolejne transporty trupów i gdzie kopać następne groby. On też pilnował porządku, mając za pomocników zgraję obwiesiów spod ciemnej gwiazdy, którym płacono za służbę z miejskiej kasy. Pilnował, zresztą, podobno żelazną ręką, gdyż nikt mu nie wtrącał się do pracy i można powiedzieć, że na Dołach był władcą udzielnym, od którego wyroków nie było odwołania.
Oczywiście podstawowym zadaniem Tauska i powodem, dla którego opłacano go z budżetu miasta, było zadbanie o bezpieczny pochówek. Nikt przecież nie chciał, aby z Dołów rozeszła się zaraza, która szybko sięgnęłaby samego Hezu…
Tausk urzędował w kwadratowym, ceglanym domu tuż obok drogi. Wejścia pilnowało dwóch ludzi wyglądających tak, że nikt zapewne nie chciałby ich zobaczyć w ciemnej uliczce. Ale na widok inkwizytorskiego stroju szybko stracili rezon i stali się bardzo pokorni.
– Pan Tausk jez u siebie – oznajmił jeden z nich ugrzecznionym tonem. – Pozwólcie no, panie, zaprowadzę…
Izba, w której zastałem Tauska, była czysta i zadbana, a sam zarządca siedział przy porządnie nakrytym stole i raczył się winem oraz ciastkami. Kiedy mnie zobaczył, wstał z miejsca.
– Witam uniżenie – rzekł. – Cóż sprowadza mistrza Inkwizytorium w moje skromne progi?
Wiedziałem już, dlaczego nazywają go Żabą. Był niski, krępy, miał niezdrową, zielonkawą cerę, wyłupiaste oczy i rozszerzające się ku dołowi, zwisające podgardle. Naprawdę, w każdej chwili można się było spodziewać, że wskoczy na najbliższe krzesło i zarechocze lub zakumka.
– Jestem Mordimer Madderdin – przedstawiłem się uprzejmym tonem. – Licencjonowany inkwizytor Jego Ekscelencji…
– Słyszałem o was, słyszałem – powiedział, patrząc na mnie oczami, które wydawały się w ogóle nie mrugać. – W czym wam mogę usłużyć? – zapytał i jednocześnie machnął niedbale dłonią, dając znak podwładnemu, by ten opuścił izbę.
– Przyznam, że potrzebuję pańskiej pomocy – rzekłem. – Choć sprawa, z którą przychodzę, nie jest łatwa…
– Siadnijcie no se, mistrzu. – Wskazał mi krzesło. – Wina? Ciasteczek?
– Chętnie – powiedziałem, sięgając po kielich.
– Tu, w Dołach, nie ma prostych spraw – stwierdził, a ja zastanawiałem się, kiedy wreszcie mrugnie. Było coś nienaturalnego w tym jego martwym, obojętnym spojrzeniu. – Ale zawsze chętnie pomogę naszemu kochanemu Officjum, zwłaszcza że też nam dostarcza trochę zajęcia…
Uśmiechnąłem się lekko, aby dać poznać, że rozumiem i doceniam wypowiedziany przed chwilą uroczy żarcik.
– Więc mówcie, mistrzu… – Wreszcie mrugnął, ale znowu skierował na mnie pozbawione jakichkolwiek emocji spojrzenie.
– Dwa dni temu przesłuchiwano, niestety z opłakanym skutkiem, dwóch mnichów. Ich ciała powinny zostać przywiezione z aresztu miejskiego przedwczoraj wieczorem lub w nocy. A ja chciałbym te ciała obejrzeć…
Przyglądał mi się długą chwilę.
– Z całym szacunkiem, mistrzu – rzekł w końcu. – Ale wiecie, ile ja dostaję ciał każdego ranka…
– Właśnie – przerwałem mu. – Ranka. A te zwłoki dostarczono wieczorem.
– No to już coś – przyznał niechętnie. – Z miejskiego aresztu, mówicie?
Skinąłem głową.
– Mogę popytać moich ludzi – rzekł, nie ruszając się z miejsca.
– Uczyńcie tak, z łaski swojej – poprosiłem.
– Ale i ja ośmielę się mieć do was prośbę, jeśli łaska – powiedział.
No tak, pomyślałem, tego właśnie powinieneś się spodziewać, biedny Mordimerze. Nic nie ma za darmo na tym nienajlepszym ze światów.
– Słucham uważnie – rzekłem.
Tym samym zgodziłem się na jego warunki: przysługa za przysługę, chociaż i ja wiedziałem, i on wiedział, że mogłem po prostu nakazać mu pomoc w śledztwie. Ale w takim wypadku zapewne nie wyniósłbym z Dołów żadnej znaczącej informacji.
– Jeden z moich pomagierów zaszalał z pewną dziewczynką – powiedział głosem bez wyrazu, a jego twarz cały czas pozostawała nieruchoma. – Pech chciał, że przyłapali go ludzie burgrabiego i wtrącili do lochu. Niech im będzie, loch mu się należy. Ale jeden z waszych – zrozumiałem, że ma na myśli inkwizytorów – zamierza oskarżyć go z ramienia Świętego Officjum. A to już rzecz… poważniejsza.
– A cóż ma do tego Święte Officjum? – zdumiałem się. – Nie interesują nas ani cudzołóstwa, ani gwałty. Chyba że – zmarszczyłem brwi – sprawa dotyczy krewniaczki któregoś z inkwizytorów. Wtedy, wybaczcie mi, nie dam rady nic zrobić, nawet gdybym chciał.
– Nie, nie – zaprotestował niemrawo. – Widzicie, ta dziewczynka nie była zupełnie żywa, kiedy się z nią zabawiał – wyjaśnił. – Rzekłbym nawet, że była całkowicie martwa…
– Ach tak – powiedziałem po chwili.
To wyznanie nie zrobiło na mnie wrażenia, gdyż bliźniacy, którzy towarzyszyli mi w wielu podróżach, również lubili towarzystwo kobiet spokojnych i trupio zimnych. Cóż to komu może zaszkodzić? Przecież kiedy dusza człowieka oddala się przed Tron Pański, na ziemi pozostaje już tylko martwa powłoka. Możemy brzydzić się podobnymi zachowaniami, lecz czy mamy je potępiać? Oczywiście, była to tylko moja opinia, gdyż Kościół, w swej niezmierzonej mądrości, miał na ten temat odrębne zdanie, które z całym szacunkiem respektowałem.
– Nie mogę wam nic obiecać – rzekłem w końcu. – Ale uczynię co w mojej mocy, aby oddalić oskarżenie od tego człowieka.
– To mi wystarczy – odparł i kiwnął głową tak powolnym ruchem, jakby bał się, że głowa ta może mu odpaść od szyi. – W końcu jesteście przyjacielem przyjaciół, mistrzu Madderdin, i słyszałem, że wasze słowo nie dym.