Pokręcił głową.
– Nic. Nikt nic nie widział. Nikt nic nie słyszał.
– Jak zwykle – westchnąłem. – No cóż, pozwólcie, że zapoznam się z waszą ofertą.
Przechyliłem się, sięgnąłem po mieszek (a naprawdę był milutko ciężki) i rozwiązałem go. Sypnąłem na blat strugą złota. Ha, złota! A więc jednak Loebe nie miał węża w kieszeni, a przynajmniej gotów był na wyrzeczenia, jeśli chodziło o córkę.
– Dam wam dwie następne takie kieski, jeśli znajdziecie ją całą i zdrową. I kolejne dwie, jak – jego oczy zwęziły się w szparki, a w głosie usłyszałem zimną nienawiść – nikomu nie mówiąc, dostarczycie mi Schwimmera. Żywego.
Oho ho, pomyślałem, zapewne młody Johann nie będzie miał lekkiej ani krótkiej śmierci, kiedy już trafi w czułe objęcia Loebego.
– Zrobię, co w mojej mocy. – Zapewniłem go szczerze, bo oferował mi prawdziwą fortunę, i jeśli mogłem mu za nią sprzedać towar tak pozbawiony wartości, jak życie aktorskiego pomocnika, to nie miałem nic przeciwko podobnej transakcji.
Skrzesał ogień i postawił świeczkę na stole. Potem zdjął z ramion płaszcz, z westchnieniem przyjrzał się jakiejś plamie (przez chwilę próbował ją nawet wydrapać paznokciem) i pieczołowicie powiesił okrycie na poręczy łóżka.
– Witaj, Heinz. – Byłem ukryty w cieniu, ale rozpoznał mój głos i szarpnął się, jakby chciał uciec.
Postąpiłem dwa kroki, zagradzając mu drogę do drzwi.
– Nie, nie, nie – rzekłem. – Nie będziemy ani krzyczeć, ani uciekać. Porozmawiamy sobie jak przyjaciele.
– Ja nic nie wiem, panie Madderdin. Klnę się na miecz Pana Naszego, że nic nie wiem… – W jego głosie usłyszałem strach. Słusznie, inkwizytorów należy się bać. To pozwala dłużej przeżyć w ich towarzystwie.
– O czym nic nie wiecie, panie Ritter? – zagadnąłem.
Usiadł z westchnieniem na zydlu i nalał sobie wina z butli. Ręka tak mu się trzęsła, że połowę rozlał.
– Myślicie, że nie wiem, z czym przychodzicie? Loebe was kupił, co?
– Nie można kupić inkwizytora – objaśniłem go łagodnym tonem.
– Tak, tak, wybaczcie… Powinienem, do stu diabłów, wyjechać z miasta… Licho mnie podkusiło… Ale cokolwiek byście zrobili, nic wam nie powiem, bo nic nie wiem… Przecież sami widzieliście – spojrzał na mnie wzrokiem zbitego psa – że nie lubiłem tego całego Schwimmera.
– Nie bałbyś się tak, gdybyś nic nie wiedział – rzekłem.
– Boję się, że zrobicie mi krzywdę – odparł szczerze.
– Heinz, Heinz, Heinz. – Podszedłem do niego i poklepałem go po ramieniu. – Myślisz, że chciałbym pozbawić świat twojego talentu? Czy ja wyglądam na bezmyślnego mordercę? Jesteście moim przyjacielem, panie Ritter, i w razie czego usiłowałbym umożliwić wam wyplątanie się z kłopotów. Oczywiście – uśmiechnąłem się – za niewdzięczność uznałbym, gdybyście odtrącili przyjaźnie wyciągniętą dłoń. A teraz pragnę, abyś mi pomógł, Heinz. I wtedy być może część złota z zapasów Loebego skapnie również do twojej kieski.
– Dużo dostaliście? – Ożywił się. – O, wybaczcie, nie powinienem pytać…
Roześmiałem się, gdyż Ritter był bezczelny w sposób, który nie tylko mnie nie złościł, ale wręcz bawił. Miałem tylko nadzieję, że wie, w którym miejscu przebiegają granice, których nie należy przekraczać.
– Przede wszystkim dużo obietnic – odpowiedziałem. – Ale zaliczka również była hojna. No więc? Pogadajmy o Johannie.
– Co ja wam mogę powiedzieć? – Wzruszył ramionami. – Napijecie się?
Skinąłem głową, a on sięgnął po drugi kubek. Kiedy go napełniał, dłoń trzęsła mu się mniej niż poprzednio.
– Gdybym coś wiedział, wcześniej czy teraz, sam bym doniósł Loebemu – rzekł i miałem wrażenie, że słyszę szczerość w jego głosie.
– Czy dziewczyna mogła się z nim zmówić?
– Lubiła go – powiedział po chwili. – Ale wiecie, tak jak się lubi kulawego psa. Tu się mu rzuci parę ochłapów, tam pogłaszcze… Zawsze była miła, ale ona dla wszystkich była miła. Na głowę Belzebuba, żal mi jej…
– Już wolę, żebyście mówili „na miecz Pana” – mruknąłem i usiadłem na skrzyni stojącej przy łóżku. – Loebe mówi, że młokos nie był sam. Kto się przyjaźnił ze Schwimmerem? Czy ktoś z waszych zniknął w tym samym czasie? Nawet na kilka dni?
– Nie. – Zanim odpowiedział, zastanawiał się chwilę. – Nic takiego.
– Nie pomagacie mi.
– Bo nic, na Boga żywego, nie wiem! – niemal krzyknął. – Gadało się o tym wszystkim tu i ówdzie…
– Co się gadało? – przerwałem mu.
– Schwimmer miał, miał… – Pstryknął palcami. – Jak to się mówi, kiedy ktoś bardzo czegoś chce i dąży do tego za wszelką cenę?
– Obsesję? – poddałem.
– O, widzicie! – Ucieszył się. – Właśnie obsesję, dobrze mówicie. Zauważyłem już niegdyś, że macie bogate słownictwo i zręcznie się wysławiacie. Nie myśleliście kiedyś, by popróbować…
– Heinz – przerwałem mu znowu. – Jaką obsesję?
– A tak, wybaczcie… Otóż, że chce ją pozbawić cnoty. Wyobrażacie sobie?
Owszem, wyobrażałem to sobie, choć zwykle w podobnych przyjemnościach gustowali ludzie w leciwym wieku. To dla nich sprowadzano z południa młodziutkie, smagłe dziewice i sprzedawano po niebotycznych cenach. Czasami zresztą po kilka razy, bo rzeczone dziewice szybko uczyły się, jak zręcznie udawać cielesną niewinność.
– Skąd o tym wiecie?
– Coś tam komuś powiedział przy piwie. – Ritter machnął ręką. – Ale nie wiem, czy to wszystko ma jakiś sens.
– Poszukiwanie sensu zostawcie mnie – rzekłem i upiłem łyk wina z kubka.
Było nie najlepszego gatunku i trochę kwaśne, a więc Ritter jak zwykle nie śmierdział pieniędzmi.
– Skąd on się w ogóle wziął w Hezie? Urodził się tu czy przyjechał z prowincji?
– Chyba… – Ritter zastukał palcami w rozlanej na blacie winnej kałuży – przyjechał. Tak, na pewno, ale już dawno temu. Chyba rodzice mieli młyn albo co tam, ale wydziedziczyli go, czy jak…
– No widzicie sami, ile wiecie? – Ucieszyłem się. – Teraz sobie jeszcze przypomnijcie, z jakiej wsi pochodził. Tylko nie zmyślajcie z łaski swojej, bo jeśli udam się w bezowocną podróż, wrócę do Hezu bardzo niezadowolony. A kiedy jestem niezadowolony, moja wrodzona łagodność marnieje, jak niepodlewany kwiat.
– Baaa. – Spojrzał na mnie. – Żebym to ja wiedział! Ale nie mówiłem, że pięknie się wysławiacie? Ja mam ucho, panie Madderdin, wierzcie mi, że mam ucho.
– A kto może wiedzieć? – Puściłem jego uwagi mimochodem. – Z kim Schwimmer pijał? Z kim chodził na dziwki? Komu się zwierzał?
– Na dziwki nie chodził, nie zwierzał się nikomu – mruknął Ritter. – Taki tam, odludek… A pił zwykle z jednym takim. – Pstryknął palcami w powietrzu. – Odświeżycie moją pamięć? – zapytał chytrze.
– Dlaczego ja cię tak lubię, Heinz?
Westchnąłem i wyjąłem z kieski jedną monetę. Poturlałem ją po blacie w jego stronę. Zatrzymała się w kałuży wina, ale nim zdążyła upaść, Ritter zgrabnie ją pochwycił w dwa palce.
– Alois Pimke – powiedział niewyraźnie, bo badał denara w zębach. – Kręcił się tu i tam, czasami pomagał nam przy dekoracjach. Ale on nie zniknął, panie Madderdin. Widziałem go zaraz po wszystkim w karczmie.
– Gdzie znajdę tego Pimke?
– Poszukajcie „Pod Ryjem i Chwostem” albo „Pod Linoskoczkiem”, albo w „Cycatej Figlarce”.
– Heinz, Bóg mi świadkiem, że jak sobie to wszystko wymyśliłeś, obedrę cię ze skóry. Ale zresztą najlepiej będzie, jak pójdziesz ze mną. W końcu znasz Pimkego, więc mi go wskażesz.
– Co to, to nie – zaniepokoił się. – Tego tylko brakuje, żeby na mieście zaczęto mówić, że donoszę do Officjum…
– Heinz, my po prostu pójdziemy się napić – wyjaśniłem. – A jak już pokażesz mi Pimkego, wrócisz sobie spokojnie do domu. Poza tym Inkwizytorium nie ma z tym wszystkim nic wspólnego. To prywatna sprawa.
– A jeśli się nie zgodzę?
Znałem wiele sposobów, by ludzi śmiałych oraz swarliwych przemienić w niezwykle zgodnych, wręcz potulnych. Ale przecież nie zamierzałem przerażać Rittera, który i tak nie był zachwycony, że porwanie Ilony przybrało dla niego inny kształt niż tylko miłe ploteczki w karczmie.
– Wtedy, mistrzu Ritter, szepnę niby nieopatrznie w kilka uszu, że jesteście agentem Inkwizytorium. I to niezwykle pomocnym agentem…
O dziwo, roześmiał się i nawet klepnął w kolano. Ale potem spojrzał na mnie wzrokiem już nieco zasępionym. Widać dotarło do niego, że taką plotkę mogę puścić w każdej chwili, i ciężko mu będzie się z niej wytłumaczyć, zważywszy fakt, ile razy widywano nas razem. Taki to już, niestety, był nasz świat, że informatorzy Świętego Officjum nie mogli się chlubić swą wszak pożyteczną misją, lecz owe zaszczytne powołanie musieli głęboko skrywać. Mogłem nad tym faktem ubolewać, ale nie mogłem go nie wykorzystać.
– Dobrze – rzekł niechętnie, bo w końcu jaki miał wybór. – Lecz zgadzam się tylko dlatego, że darzę was trudnym do wytłumaczenia afektem… Ale – uniósł wskazujący palec – najjaśniejszemu cesarzowi będzie chłodno bez brata bliźniaka.
– Dostaniecie drugą monetę, jak wskażecie mi Pimkego. Od której oberży zaczniemy?
– Dwie monety – sprostował szybko. – A zaczniemy od „Linoskoczka” – dodał, pocierając górną wargę.
– Największe szanse, że tam będzie?
– Nieee. – Przeciągnął z filuternym uśmieszkiem. Jak widać, humor mu wracał całkiem szybko. – Tam warzą najlepsze piwo!
Włożył monetę do mieszka za pasem i zarzucił płaszcz na ramię.
– No, a już myślałem, że przesiedzę noc w smutnej samotności – powiedział zadowolony z siebie. – Tylko błagam was: nie wydacie mnie? Że to ja?