– Jak myślicie, panie Ritter, ilu ludzi byłoby łaskawych służyć mi pomocą, gdybym rozpowiadał po gospodach, komu zawdzięczam informacje?
– Też racja. – Dopił resztę wina już z butelki i odsapnął głęboko.
– A nie zastanawialiście się, panie Madderdin, dlaczego Loebe tak późno się do was zgłosił? – zapytał, odwracając się na progu. – To już drugi tydzień mija, jak Ilonka zniknęła.
– Zapewne byłem dla niego złem koniecznym. – Wzruszyłem ramionami. – Kiedy już wyczerpał wszystkie inne możliwości…
– Ja zaraz bym o was pomyślał.
– Dziękuję, Heinz. Chodźmy już.
W końcu trafiliśmy do „Cycatej Figlarki”, a ponieważ była ona trzecią gospodą, którą odwiedziliśmy, Ritter miał już nieźle w czubie (koniecznie chciał się bić z jakimiś szlachcicami i tylko moje odwołanie się do powagi Świętego Officjum zapobiegło awanturze). Nazwa połączonego z zajazdem szynku pochodziła od ogromnego szyldu, przedstawiającego szeroko uśmiechniętą dziewoję z wielkimi, kiepsko skrytymi piersiami. Z tego, co wiedziałem, straż biskupia usiłowała wymóc na właścicielu zamalowanie tych piersi, ale jakoś wykpił się z całej sprawy i wielgachny, niemal obnażony biust pozostał na swoim miejscu.
Historia nazw gospód, szynków, tawern, oberży i zajazdów zawsze budziła moje zainteresowanie. Czasami były to proste skojarzenia: ot, namalowano szyld z rosłą dziewuchą, to i powstała „Cycata Figlarka”. Ale na przykład nazwa „Pod Linoskoczkiem” wzięła się stąd, że pewien cyrkowiec rozwiesił swą linę właśnie tuż obok karczmy (która nosiła jeszcze wtedy swojską nazwę „U Czerwonego Nochala”) i celnie trafiony jabłkiem przez kogoś z publiczności, fiknął na ziemię, łamiąc sobie kark. Co wzbudziło słuszną radość gawiedzi, a właścicielowi nasunęło pomysł, by ten szczęśliwy traf wykorzystać do zmiany nazwy.
Czasem nazwy gospód mogłyby też zmylić co bardziej prostodusznego obserwatora. Chociażby taka „Pod Rozjuszonym Lwem” nie wzięła miana po drapieżnej zamorskiej bestii, lecz po panu baronie Sapindze, który pieczętował się czerwonym lwem na białym polu, a miał zwyczaj niszczyć w alkoholowym upojeniu każdy zajazd, w którym się właśnie znalazł. Właściciele zresztą nie byli temu niechętni, gdyż pan baron miał mieszek równie ciężki jak pomyślunek i sowicie wynagradzał straty.
Tak czy inaczej, na Aloisa Pimke natknęliśmy się właśnie w „Cycatej Figlarce”, gdzie w chwili naszego przybycia wymiotował pod stół, co jego kompanom nie zdawało się czynić specjalnej różnicy. Oberża była zatłoczona do granic możliwości i na wskroś przesiąknięta fetorem, w którym mieszało się wszystko: smród przypalonych potraw, odór wymiocin i rozlanego piwa oraz zapoconych ciał i niepranej odzieży. Moje nieszczęsne nozdrza zostały porażone od samego progu, ale westchnąłem tylko, gdyż musiałem przecież zarobić na honorarium od Loebego. Zresztą z doświadczenia wiedziałem, że nawet najczulsze powonienie jakoś się w końcu przyzwyczaja do odrażających zapachów i człowiek może wytrzymać, nawet kiedy go zanurzyć w świńskiej gnojówce (oczywiście, jeśli się nie zachłyśnie). Ach, biedny Mordimerze, czego nie musisz znieść, by zarobić na kubeczek wody i pajdkę chleba?
– To ja już idę! – wrzasnął mi w ucho Ritter, przekrzykując panujący w izbie hałas.
– Idźcie, idźcie – odparłem. – Spotkamy się jutro i dam wam resztę pieniędzy.
Nie miałem pojęcia, czy sumka obiecana dramaturgowi mi się zwróci, ale przecież od czegoś trzeba było zacząć, a Pimke mógł być pomostem, który doprowadzi mnie do Schwimmera. Przepchałem się przez tłum i mimochodem zrzuciłem z zydla siwego karła siedzącego obok Pimkego. Karzeł wpadł pod stół i zwinął się tam w kłębek, natychmiast zasypiając z twarzą przytuloną do moich stóp. Miałem tylko nadzieję, że nie obrzyga mi butów. Tymczasem Alois Pimke zwymiotował po raz ostatni, krzywiąc się szczególnie boleściwie, i wyprostował się, ocierając usta w rękaw. Zauważyłem na tym rękawie zaskorupiałe, żółtozielone nacieki, widać pozostałości po skutkach poprzednich biesiad.
– Nie poszszszło – zabełkotał i beknął.
Przyjaciel Schwimmera był człowiekiem, do którego doskonale pasowało określenie: nijaki. Ot, twarz i postura niegodna zapamiętania, jeden z tysięcy nic nieznaczących mieszkańców Hez-hezronu. Jasne, lekko przerzedzone włosy, blada twarz pokryta wykwitami pryszczy, perkaty nos i wodniste oczka. Teraz te właśnie oczka wgapiały się we mnie z czymś na kształt niepewnego zainteresowania.
– Jorguś? – zapytał, niebezpiecznie się chwiejąc. – To ty, Jorguś?
Podtrzymałem go za łokieć.
– Kopę lat, brachu! – Uśmiechnąłem się szeroko i serdecznie.
– Ps-staw klejkę, Jorguś – wymamrotał.
Ani hałas panujący w gospodzie, ani stan Pimkego nie pozostawiały mi złudzeń, że będę mógł spokojnie porozmawiać na temat Schwimmera.
– Mam trochę grosza – wrzasnąłem mu w ucho. – Pójdziemy na dziewczynki?
– Ziewsynki? – Ucieszył się – Iźmy!
Poderwał się z miejsca, ale musiałem go podtrzymać, by nie upadł na stół. Samemu stołowi nic by, co prawda, nie zrobił, bo właściciel rozsądnie poprzybijał wszystkie nogi do podłogi, ale nie chciałem ryzykować, że zwrócimy uwagę innych biesiadujących. Choć w tej gospodzie trzeba by chyba było wprowadzić do izby słonia, aby wzbudzić czyjekolwiek zainteresowanie.
Jakoś przedostaliśmy się do wyjścia, a ja musiałem nie tylko rozpychać się w tłumie, ale i holować za sobą Pimkego, którego nogi ciągle nie chciały nadążyć za resztą ciała. Wreszcie wyszliśmy za próg, na świeże powietrze. Jeśli, oczywiście, świeżym powietrzem można było nazwać panujący na dziedzińcu smród moczu oraz kału, gdyż goście załatwiali fizjologiczne potrzeby tuż za progiem.
– Ziewsynki, ziewsynki, iziemy na ziewsynki – pochwalił się Pimke przechodzącym obok mężczyznom.
Rudobrody chudzielec o lisiej twarzy i nadspodziewanie trzeźwych oczach obrócił się w naszą stronę.
– A to może z nami? – zaproponował przymilnie. – Znam taki jeden miły domek…
– Ruszaj, bracie, w swoją stronę – powiedziałem zimnym tonem – jeśli nie chcesz kłopotów.
Sięgnął do pasa, najwyraźniej po nóż, ale spojrzał mi przedtem w oczy i coś w moim wzroku musiało go zastanowić. Cofnął się o krok.
– Niech idą – rzucił do swoich kompanów, którzy już zaczęli się nami interesować.
Uśmiechnąłem się do niego półgębkiem, bo lubiłem ludzi, u których instynkt samozachowawczy odzywał się w stosownej chwili i brał górę nad ambicjami. Poza tym nie miałem ochoty zostawiać za sobą trupów, gdyż Pan nie obdarzył mnie zdolnościami i siłą, bym używał ich w karczemnych bójkach. Jednak, tak czy inaczej, Alois Pimke nie nadawał się do niczego poza plątaniem pod nogami, przewracaniem w błoto i mamrotaniem: „zie te ziewcynki, Jorguś?” Postanowiłem więc dotaszczyć go do gospody „Pod Bykiem i Ogierem”. Oczywiście nie zamierzałem się z nim dzielić mą skromną izbą, gdyż mimo iż jestem naturą dość wielkoduszną, uznałbym to za objaw nadmiernego miłosierdzia. Liczyłem jednak, że Korfis zamknie Aloisa w składziku albo piwnicy, gdzie będę mógł spokojnie przesłuchać go następnego dnia, kiedy już trochę przetrzeźwieje.
Korfis nie był zachwycony, kiedy zmusiłem go do zamienienia składziku w celę dla Pimkego. Burczał coś w rodzaju: „mało macie lochów w Inkwizytorium, żeby zabierać jeszcze moją piwnicę?”, ale puszczałem jego zgryźliwości mimo uszu. Do pomieszczenia zszedłem dopiero koło południa następnego dnia, gdyż chciałem odespać uciążliwy wieczór. Zresztą Alois Pimke spał również, przytulony do kilku desek, i zauważyłem, że jest to człowiek mający pewne szczęście, gdyż moim zdaniem tylko temu właśnie szczęściu zawdzięczał fakt, że nie wykłuł sobie oka o któryś z wystających gwoździ. Oczywiście, szczęście mogło się od niego szybko odwrócić, jeśli odpowiedzi, których udzieli na moje pytania, nie będą ze wszech miar zadowalające.
Postawiłem świecznik na pustej beczce po oliwie (składzik, co prawda, miał maleńkie okna sięgające tuż nad powierzchnię gruntu, ale zostały one pieczołowicie zabite deskami) i obudziłem Pimkego kopniakiem pod żebra. Jęknął i zatrzepotał powiekami. Potem skulił się i zachrapał. Na szczęście, przewidując podobny rozwój wypadków, przydźwigałem ze sobą wiadro zimnej, studziennej wody, a teraz chlusnąłem całą jego zawartość na Aloisa. Wrzasnął i poderwał się na równe nogi, rozdzierając sobie przy okazji policzek o sterczący z desek gwóźdź. Cóż, jednak nie miał tyle szczęścia, jak sądziłem.
– Cco jest?! – wrzasnął i potoczył wokół nieprzytomnym spojrzeniem, które w końcu sięgnęło i mnie. – Ja cię, kurwa, zaraz… – dodał wściekle, kiedy zobaczył wiadro w moich dłoniach, więc domyślił się, że to właśnie ja byłem sprawcą jego chłodnej kąpieli.
Kopnąłem go pod prawe kolano, a kiedy nogi się pod nim załamały, dołożyłem solidnego kopniaka w brzuch. Jęknął i narzygał sobie na buty.
– Fe – powiedziałem. – Jak można tak się zachowywać w gościnie?
Odpełznął tak daleko, jak tylko mógł odpełznąć, aby znaleźć się najdalej ode mnie. Po rozszarpanym gwoździem policzku spływała mu krew.
– Alois Pimke, nieprawdaż? – zapytałem.
– Nie – odparł wściekłym tonem. – Nie znam żadnego Pimke! Jestem Tobias Schule, łajdaku!
Człowiek o wyczulonym słuchu i mający doświadczenie w prowadzeniu przesłuchań nie mógł nie zauważyć, że po słowie „jestem” nastąpiła ledwo wyczuwalna chwila wahania, jakby mój rozmówca nie mógł sobie przypomnieć swojego nazwiska. Postąpiłem więc krok i nadepnąłem mu na dłoń, którą się podpierał. Przekręciłem się na obcasie, a wycie Pimkego zagłuszyło chrupot łamanych kostek. Zszedłem z jego ręki, a on rozpłakał się i zaczął tulić dłoń do piersi.