Nigdy nie udało mi się pojąć, skąd wzięła się tam, gdzie ją znaleźliśmy, ani czy tajemnicza istota, która wezwała nas do siebie, aby dzięki nam cieszyć się odzyskanym na chwilę życiem, porzuciła ją celowo w strugach deszczu, kiedy sama zamieniła się ponownie w pył, którym była od wielu stuleci. Starożytne zgromadzenie kapłanek ponad wszelką wątpliwość zna najróżniejsze tajemne obrzędy, w tym zapewne takie, które pozwalają przywracać życie zmarłym. Możliwe więc, iż wezwała je do siebie tak samo jak nas i że peleryna pozostała tam jedynie przez przypadek.
Rzecz jasna, wcale nie wyklucza to ewentualności, że wszystko odbyło się zgodnie z wolą jakiejś wyższej istoty. Tak właśnie wielu proroków tłumaczy zastanawiający paradoks, że choć na własną rękę podejmujemy różne decyzje, na przykład popełniając przestępstwo albo z altruistycznych względów pozbawiamy bóstwa cząstki ich boskości, to jednak cały czas wykonujemy polecenia Prastwórcy, służąc mu zarówno wtedy, kiedy jesteśmy mu posłuszni, jak i wówczas, gdy się buntujemy.
Inni, których wywody znalazłem w brązowej książce i wielokrotnie omawiałem z Theclą, utrzymują, jakoby w Jego bezpośredniej bliskości unosiło się mnóstwo istot pozornie drobnych i prawie nieważkich, które jednak w oczach ludzi urastają do ogromnych rozmiarów. Naturalną koleją rzeczy ludzie ci nawet nie zdają sobie sprawy z Jego obecności, gdyż jest dla nich tak wielki, że aż niewidoczny. Jednak ze względu na swe niesamowite rozmiary on także, przynajmniej w pewnym sensie, staje się maleńki, my zaś jesteśmy przy nim jak ci, co wędrują po kontynentach widząc jedynie lasy, moczary i piaskowe wydmy, i choć czasem czują w butach drobne kamyki, to nie zdają sobie sprawy, iż oto niosą ze sobą fragment ziemi, na której przyszło im spędzić całe życie.
Są również tacy, co negują istnienie nadrzędnej siły władającej tymi stworzeniami, które są zwane amschaspandami, ale nie podają w wątpliwość istnienia samych amschaspandów. Przeświadczenie ich nie opiera się na ludzkich doświadczeniach (jest ich wiele, w tym także moje, widziałem bowiem taką istotę w księdze o lustrzanych stronicach w komnacie ojca Inire), lecz na teorii, według której wszechświat nie tyle został stworzony, co raczej istniał od zawsze w takiej postaci, w jakiej teraz go oglądamy. Jeżeli tak jest w istocie, wówczas czas także nie ma końca, a w takim bezkresnym oceanie czasu musi znaleźć się miejsce dla wszystkiego, co kiedykolwiek zostało wymyślone. Amschaspandy istnieją więc, ponieważ ktoś tego zapragnął, ale jeśli dysponują tak ogromną mocą, to w jaki sposób dałoby się je zniszczyć?
Tak więc, dzięki paradoksalnej naturze wiedzy, można podać w wątpliwość istnienie Ylema, praźródła wszystkich rzeczy, nie da się natomiast zakwestionować faktu pojawienia się żadnego z jego poddanych.
Jeżeli takie byty naprawdę funkcjonują, czy nie może być tak, że wtrącają się w nasze sprawy (o ile można nazwać to wtrącaniem) właśnie poprzez takie przypadki, jakim było odnalezienie szkarłatnej peleryny? Nie trzeba przecież nadzwyczajnej mocy, aby wtrącić się do spraw mrowiska — każde dziecko potrafi rozrzucić je kijem. Chyba żadna inna myśl nie wzbudziła we mnie takiego przerażenia. (Myśli o śmierci, przez wielu uważane za najbardziej przerażające, w ogóle mnie nie niepokoją. Znacznie bardziej obawiam się myśli o życiu, ale chyba ma to jakiś związek z moją niezawodną pamięcią).
Można jednak pokusić się o jeszcze jedno wytłumaczenie: nie da się wykluczyć, iż wszyscy, którzy pragną służyć Boskiej Osobie, a przypuszczalnie nawet ci, co już jej służą, choć wydają nam się tak bardzo poróżnieni, czasem zaś pozostają w stanie wojny, muszą pogodzić się z faktem, że ich losy nieodwracalnie splotły się ze sobą, tak jak sznurki marionetek przedstawiających chłopca i mężczyznę, które widziałem kiedyś we śnie i choć wydaje im się, że zawzięcie walczą, to znajdują się pod kontrolą niewidzialnego bytu czyniącego z nimi to, co akurat uzna za stosowne. Jeżeli tak właśnie mają się sprawy, to szaman, którego spotkaliśmy, mógł być przyjacielem i sojusznikiem wykształconych kapłanek wędrujących po kontynencie, mimo że on sam, dzikus tak jak wszyscy jego pobratymcy, przez całe życie odprawiał gusła w małej świątyni w kamiennym mieście.
Po nocy spędzonej w pasterskim szałasie wyruszyłem w dalszą drogę, by u schyłku dnia dotrzeć do jeziora Diuturna. Chyba właśnie to jezioro, nie zaś morze, dostrzegłem na horyzoncie wówczas, kiedy Typhon zawładnął moim umysłem — naturalnie jeżeli spotkanie z Typhonem i Piatonem nie było jedynie wizją lub snem. Jednak w pewnym sensie Diuturnę można uznać za morze, a to ze względu na jego rozmiary, czyniące niemożliwym ogarnięcie go przez jakikolwiek umysł. To właśnie umysł, nie co innego, tworzy skojarzenia wywoływane słowem „morze”; gdyby go nie było, mielibyśmy do czynienia jedynie z częścią Urth pokrytą słonawą wodą. Chociaż jezioro leży wysoko nad poziomem morza, zejście nad jego brzeg zajęło mi większą część popołudnia.
Marsz ten wspominam po dziś dzień jako jedno z najpiękniejszych doznań w moim życiu (mimo że teraz dysponuję przecież wspomnieniami wielu mężczyzn i kobiet), gdyż podążając w dół, mijałem kolejne pory roku. Kiedy opuściłem szałas, za mną, nade mną i po mojej prawej stronie ciągnęły się pola wiecznego śniegu i lodu, z których gdzieniegdzie sterczały czarne turnie zmrożone chyba jeszcze bardziej od nich, tak wysmagane wiatrem, że nie mógł się utrzymać ani śnieg, ani lód, ani rzadka trawa pojawiająca się nieśmiało tu i ówdzie pod moimi stopami. W miarę jak szedłem naprzód, trawa stawała się coraz bardziej gęsta, a jej blada początkowo zieleń przybierała na intensywności. Ponownie rozległy się dźwięki wydawane przez owady — z tego, że nas otaczają, zdajemy sobie sprawę dopiero wtedy, kiedy na jakiś czas milkną. Były tak donośne, iż przywiodły mi na myśl strojenie instrumentów w Błękitnej Sali przed rozpoczęciem pierwszej kantyleny. Odgłosy te dobiegały czasem do moich uszu, kiedy leżałem na pryczy przy otwartym oknie w naszej bursie.
Stopniowo dostrzegałem coraz więcej krzewów, które, choć pozornie tak silne i wytrwałe, nie mogły znieść surowych warunków panujących na większych wysokościach. Przyjrzawszy im się dokładniej, stwierdziłem jednak ze zdumieniem, że to wcale nie krzewy, tylko drzewa, które na nizinach osiągają ogromne rozmiary, tutaj natomiast, onieśmielone krótkim latem i srogością zimy, z trudem wznoszą mocno przerzedzone korony na łokieć lub dwa nad ziemię. Na jednym z tych skarłowaciałych drzew dostrzegłem drozda siedzącego na gnieździe. Był to pierwszy ptak, jakiego widziałem od dłuższego czasu, nie licząc górskich drapieżców szybujących wysoko nad szczytami. Milę dalej usłyszałem także pogwizdywanie świstaków mieszkających w norach między skałami. To tu, to tam wystawiały głowy ze swoich kryjówek, informując pobratymców o moim nadejściu.
Po przebyciu kolejnej mili ujrzałem uciekającego pospiesznie królika, potem zaś skoncentrowałem się wyłącznie na tym, by nie potknąć się i nie runąć w dół po stromiźnie. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak bardzo osłabłem, i to nie tylko w związku z głodem i chorobą, ale przede wszystkim ze względu na rozrzedzone powietrze. Czułem się tak, jakby nagle w moim organizmie zaczęła rozwijać się kolejna choroba, o której do tej pory nic nie wiedziałem.