Wreszcie drzwi się otworzyły. Światło, choć pochodziło z pogrążonego w półmroku pokoju, wydało mi się oślepiająco jasne. Dwaj mężczyźni wyciągnęli mnie ze składziku, jakbym był workiem ziarna. Obaj mieli gęste brody, przypuszczałem więc, że to oni właśnie wtargnęli do pokoju, w którym jadłem kolację, gdyż odniosłem wówczas wrażenie, że twarze napastników porasta gęste futro. Postawili mnie na nogi, ale te natychmiast ugięły się pode mną, musieli więc mnie rozwiązać i wyplątać z sieci, które okazały się skuteczniejsze od Typhonowych. Kiedy wreszcie odzyskałem władzę w nogach, dali mi kubek wody i kawałek solonej ryby.
Wkrótce potem zjawił się hetman. Mimo że zachowywał się równie godnie jak wówczas, kiedy zajmował się sprawami wioski, to jednak jego głos wyraźnie drżał. Nie wiedziałem, dlaczego wciąż się mnie obawia, ale nie ulegało wątpliwości, że tak jest w istocie. Ponieważ nie miałem nic do stracenia, natomiast wszystko do zyskania, rozkazałem mu, aby mnie natychmiast uwolnił.
— Nie mogę tego uczynić, wielki mistrzu — odparł. — Wykonuję tylko rozkazy.
— A któż to ośmielił się nakazać ci, byś postępował w taki sposób z wysłannikiem twojego Autarchy?
Odchrząknął niepewnie.
— Dostałem polecenie z zamku. Wczoraj wieczorem wysłałem tam ptaka z twoim szafirem, a dziś rano otrzymałem odpowiedź nakazującą dostarczyć cię tam czym prędzej.
Początkowo przypuszczałem, iż ma na myśli Zamek Acies, gdzie stacjonował jeden z oddziałów żołnierzy, ale potem doszedłem do wniosku, że to chyba zbyt daleko stąd.
— O jakim zamku mówisz? — zapytałem. — I czy jest możliwe, żebym najpierw się umył, a w tym czasie ktoś zająłby się doprowadzeniem do porządku mojej garderoby?
— Chyba tak — odparł niezbyt pewnie, po czym zwrócił się do jednego ze swoich ludzi: — Jaki mamy dzisiaj wiatr?
Brodacz wzruszył ramionami, co nic mi nie wyjaśniło, ale dla hetmana okazało się całkowicie wystarczające.
— W porządku — powiedział. — Nie możemy cię uwolnić, ale upierzemy ci ubranie i damy coś do jedzenia, jeśli sobie życzysz. — Odwrócił się i ruszył do wyjścia, ale w progu zatrzymał się i spojrzał na mnie przepraszająco. — Zamek jest blisko, Autarcha daleko. Sam rozumiesz, wielki mistrzu. W przeszłości mieliśmy wielkie kłopoty, ale teraz panuje spokój.
Zaoponowałbym, lecz nie dał mi ku temu okazji, zamykając za sobą drzwi.
Krótko potem przyszła Pia, tym razem ubrana w obszarpany chałat. Musiałem zgodzić się, żeby mnie rozebrała i umyła, ale wykorzystałem okazję, aby szepnąć jej, by dopilnowała, żeby mój miecz posłano tam, dokąd miałem się udać; żywiłem bowiem nadzieję, że jednak zdołam odzyskać wolność, choćby proponując swoje usługi panu tajemniczego zamku. Tak jak poprzednio nie dała po sobie poznać, że dotarła do niej moja sugestia, aby wykorzystała podczas ucieczki kawałek pływającego drewna, tak i teraz nic nie świadczyło o tym, żeby zrozumiała choć jedno moje słowo; jednak mniej więcej wachtę później, kiedy na oczach całej wioski poprowadzono mnie z pompą ku przystani, zjawiła się za naszą małą procesją z Terminus Est w objęciach. Hetman zbeształ ją, gdyż zapewne zależało mu na tym, by zachować tak wspaniałą broń, ale ja ostrzegłem go, kiedy wciągano mnie na łódź, że po przybyciu do zamku poinformuję kogo należy o jego postępku, w końcu więc ustąpił, aczkolwiek niechętnie.
Taką łódź widziałem po raz pierwszy w życiu. Kształtem nieco przypominała szebekę, gdyż miała smukły dziób i takąż rufę, natomiast dość szerokie śródokręcie, ale zamiast z desek, kadłub zbudowano z ciasno ze sobą powiązanych pęków trzciny. Ma się rozumieć, w tak kruchej konstrukcji nie dało się osadzić tradycyjnego masztu, wobec czego w miejscu, gdzie powinien się znajdować, postawiono trzy połączone linami, dość giętkie tyki. Najkrótszy bok trójkąta biegł w poprzek pokładu, od burty do burty, dłuższe natomiast wznosiły się w górę, tworząc coś w rodzaju rusztowania, na które wciągano lniany żagiel. Mój miecz znajdował się teraz w rękach hetmana. Jak tylko rzucono cumy, Pia dała wielkiego susa i wskoczyła na pokład.
Hetman zaczął ją okładać, krzycząc przy tym z wściekłością, ale że nie jest łatwo sterować niewielką łódką uganiając się jednocześnie za kimś po pokładzie, odesłał ją, zalewającą się łzami, na dziób, i pozwolił zostać. Zapytałem go, dlaczego tak bardzo zależy jej na tym, by z nami płynąć, choć wydawało mi się, że znam odpowiedź na to pytanie.
— Moja żona dokucza jej, kiedy nie ma mnie w domu — wyjaśnił. — Bije ją i każe całymi dniami szorować podłogę. To tylko z korzyścią dla niej, a w dodatku ma się z czego cieszyć, kiedy wracam, ale mimo wszystko woli płynąć ze mną, a ja, jeśli mam być szczery, wcale jej się nie dziwię.
— Ani ja — powiedziałem, odwracając twarz od jego kwaśnego oddechu. — Poza tym będzie mogła zobaczyć zamek, zapewne po raz pierwszy w życiu.
— Widziała jego mury setki razy. Należała do ludzi jeziora, którzy przenoszą się z miejsca na miejsce, gnani wiatrem, dzięki czemu wszystko widzą.
Jeżeli oni byli gnani wiatrem, to my także. Powietrze czyste jak sam duch wypełniło żagiel, nasza łódź o szerokim kadłubie przechyliła się lekko na jedną burtę i ruszyła przed siebie. Niebawem wioska znikła za krawędzią horyzontu, ale białe szczyty gór były nadal doskonale widoczne, zdając się wyrastać bezpośrednio z jeziora.
ROZDZIAŁ XXX
SÓD
Mieszkający nad jeziorem rybacy byli tak prymitywnie uzbrojeni — znacznie gorzej nawet od autochtonów, jakich widywałem w Thraksie — iż dopiero po dłuższym czasie zauważyłem, że w ogóle mają przy sobie jakąś broń. Na pokład weszło ich nieco więcej, niż trzeba było do sterowania i operowania żaglem, ale początkowo przypuszczałem, że będą potrzebni jako wioślarze lub jako honorowa eskorta, mająca dodać prestiżu hetmanowi, kiedy ten wejdzie do zamku, prowadząc ze sobą więźnia. Za pasami nosili noże o prostych, wąskich ostrzach, takie same, jakimi posługują się rybacy na całym świecie, w przedniej części łodzi zgromadzono zaś sporo długich ościeni używanych do połowu ryb, z haczykowatymi ostrzami, ale nie dało mi to nic do myślenia. Dopiero kiedy pojawiła się jedna z pływających wysp, które tak bardzo chciałem ujrzeć, a jeden z mężczyzn zaczai przekładać z ręki do ręki grubą pałkę nabijaną zębami zwierząt, domyśliłem się, iż dodatkowa załoga to w rzeczywistości strażnicy, i że istnieją jakieś zagrożenia, przed którymi mają nas bronić.
Sama wyspa wyglądała zupełnie zwyczajnie, przynajmniej do chwili, kiedy zauważyłem, że naprawdę się porusza. Była płaska, bardzo zielona, a w najwyższym miejscu wzniesiono małą chatkę. Podobnie jak nasza łódź, wykonana była z trzciny i nakryta strzechą z tego samego materiału. Na wyspie rosło kilka wierzb, przy brzegu natomiast uwiązano długą wąską łódź, także z trzciny. Kiedy odległość zmniejszyła się jeszcze bardziej, zobaczyłem, że sama wyspa również jest z trzciny, tyle tylko, że żywej; niezliczone świeże łodygi nadawały jej charakterystyczną zieleń, a splątane korzenie utworzyły coś w rodzaju tratwy, na której osadziła się warstwa gleby — albo została przyniesiona przez mieszkańców. Należało przypuszczać, iż korzenie wysokich drzew sięgają daleko w głąb wody. W pewnej chwili dostrzegłem także zadbane poletko z warzywami.