Выбрать главу

Dorcas leżała na łóżku tak nieruchomo, iż przez chwilę wydawało mi się, że zapadła w sen. Jednak jej oczy — te wielkie, doskonale błękitne oczy — były otwarte, a kiedy pochyliłem się nad nią, poruszyły się lekko i przez chwilę odniosłem wrażenie, że obserwują mnie, tak jak obserwowałyby kręgi rozchodzące się po spokojnej powierzchni stawu.

— W porządku, jesteśmy diabłami, jeśli się przy tym upierasz — powiedziałem. — Ale jesteśmy także potrzebni. Nawet Niebo wykorzystuje czasem diabły do swoich celów.

Oczy zaszły jej łzami, ale nie wiedziałem, czy Dorcas zaczęła płakać dlatego, że sprawiła mi ból, czy też dlatego, że dopiero teraz uświadomiła sobie, iż nadal przy niej jestem. W nadziei, że w ten sposób zdołam na nowo obudzić w niej przychylniejsze uczucia, jakie kiedyś do mnie żywiła, zacząłem wspominać wydarzenia, w których uczestniczyliśmy podczas wędrówki do Thraxu. Przypomniałem jej o naszym spotkaniu na polanie po ucieczce z Domu Absolutu, o rozmowie w ogrodzie przed spektaklem doktora Talosa, kiedy siedzieliśmy na kamiennej ławce przy zniszczonej fontannie, oraz o wszystkim, co wówczas sobie powiedzieliśmy.

Odniosłem wrażenie, iż jej ból stopniowo się zmniejsza. Niestety, kiedy wspomniałem o zburzonej fontannie, z której wyciekała woda tworząc mały strumień wijący się między owocowymi drzewami i dostarczający im wilgoci, twarz Dorcas nagle zachmurzyła się, zupełnie jakby usiadła tam jedna z tych przedziwnych rzeczy, które ścigały mnie i Jonasa przed cedrowy las. Odwróciła ode mnie spojrzenie, a wkrótce potem naprawdę zasnęła.

Wstałem najciszej, jak potrafiłem, otworzyłem drzwi i zszedłem na dół po krętych schodach. Gospodyni nadal krzątała się w sali jadalnej, teraz zupełnie pustej. Wyjaśniłem kobiecie, że dziewczyna, z którą przyszedłem, zachorowała, zapłaciłem za pokój za kilka dni z góry, obiecałem, że jeszcze tu wrócę, by pokryć wszelkie dodatkowe wydatki i poprosiłem, żeby gospodyni zaglądała do niej od czasu do czasu i dawała Dorcas jeść, gdyby ta miała ochotę na posiłek.

— To dla nas wielkie szczęście, że ktoś wreszcie wynajął ten pokój — powiedziała kobieta. — Czy jednak na pewno uważasz, że twoja chora przyjaciółka powinna zostać u nas, w „Kaczym Gnieździe”? Nie możesz zabrać jej do domu?

— Obawiam się, iż właśnie mój dom stał się przyczyną jej choroby. Boję się, że po powrocie poczułaby się jeszcze gorzej.

Gospodyni potrząsnęła głową.

— Biedactwo! Taka ładna, a w dodatku to jeszcze prawie dziecko. Ile ma lat?

Odparłem, że nie wiem.

— Cóż, za jakiś czas sprawdzę, jak się miewa, i zaniosę jej trochę zupy, jeżeli będzie głodna. — Popatrzyła na mnie w taki sposób, jakby chciała dać mi do zrozumienia, że jej zdaniem Dorcas poczuje się lepiej, jak tylko sobie pójdę. — Ale nie myśl, że będę ją tutaj dla ciebie więziła. Odejdzie, jeżeli taka będzie jej wola.

* * *

Po wyjściu z gospody miałem zamiar udać się najkrótszą drogą do Vinculi, ale popełniłem błąd, gdyż uznałem, że skoro wąska uliczka, przy której stało „Kacze Gniazdo”, biegnie prosto na południe, to powinienem raczej pójść właśnie tędy i przedostać się na drugi brzeg Acis w jej dolnym biegu, niż wrócić do podnóża murów Zamku Acies.

Decyzja okazała się jednak błędna, a ja z pewnością bym jej nie podjął, gdybym wcześniej zdążył lepiej poznać miasto. Otóż wszystkie wąskie alejki Thraxu biegną jedynie z góry na dół i z dołu do góry, po to więc, aby dostać się z jednego przyczepionego do skały domu do drugiego — chyba że stoją naprawdę bardzo blisko siebie albo jeden nad drugim — trzeba zejść aż do szerokiej ulicy biegnącej wzdłuż rzeki, odszukać właściwy zaułek i rozpocząć uciążliwą wspinaczkę. Dlatego właśnie po niedługim czasie znalazłem się blisko krawędzi wschodniego urwiska, podczas gdy Vincula wznosiła się na zachodnim, bardziej odległa niż wówczas, kiedy wyszedłem z gospody.

Szczerze mówiąc, wcale nie byłem tym zmartwiony; w wieży czekała na mnie praca, ja zaś nie bardzo miałem ochotę zabrać się do niej, ponieważ moje myśli wciąż uparcie wracały do Dorcas. Pomysł, aby zwalczyć frustrację za pomocą fizycznego zmęczenia, wydał mi się całkiem sensowny. Niewiele myśląc postanowiłem wspiąć się aż na szczyt urwiska, obejrzeć roztaczający się stamtąd widok, następnie zaś okazać wartownikom dokument potwierdzający moją tożsamość i fakt sprawowania przeze mnie wysokiego urzędu, po czym wrócić wzdłuż fortyfikacji aż do Capulusa i przejść po nim na drugą stronę rzeki.

Jednak niecałą wachtę później przekonałem się, że nie zdołam zrealizować tego planu. Uliczka kończyła się głęboką na trzy lub cztery łańcuchy szczeliną, choć w rzeczywistości nie była już wcale ulicą, tylko ledwo widoczną na skalistym gruncie ścieżką prowadzącą do nędznej, skleconej z gałęzi i błota lepianki.

Upewniwszy się, że nie ma sposobu na obejście szczeliny, a tym samym na dotarcie do niezbyt odległego szczytu urwiska, miałem już ruszyć w drogę powrotną, kiedy nagle z lepianki wyłoniło się dziecko, podeszło do mnie w sposób świadczący o zuchwałości wymieszanej z lękiem, po czym obserwując mnie jedynie prawym okiem, w błagalnym geście wyciągnęło małą, umorusaną rękę. Gdybym znajdował się w lepszym nastroju, prawdopodobnie roześmiałbym się, ubawiony widokiem tej żałosnej istoty, natrętnej a zarazem nieśmiałej; ponieważ jednak czułem to, co czułem, wcisnąłem w brudną dłoń kilka aes.

Dziecko, zachęcone moim gestem, nabrało odwagi.

— Moja siostra jest chora, sieur. Bardzo chora.

Po brzmieniu głosu domyśliłem się, że mam do czynienia z chłopcem, a ponieważ dopiero teraz zwrócił ku mnie całą twarz, zobaczyłem, że lewe oko ma zaczerwienione i tak bardzo opuchnięte, iż pozostała jedynie wąska szparka. Sączyła się stamtąd strużka ropy.

— Bardzo, bardzo chora.

— Rozumiem — odparłem.

— Och, nie, sieur. Nie widziałeś jej. Jeżeli chcesz, możesz na nią popatrzeć. Nie będziesz przeszkadzał.

Właśnie wtedy tą samą drogą, którą i ja przebyłem, nadszedł mężczyzna w skórzanym murarskim fartuchu.

— O co chodzi, Jąder? Czego chce ten człowiek?

Jak łatwo się domyślić, chłopiec przestraszył się i zamilkł.

— Pytałem, w jaki sposób można najprędzej dostać się do dolnego miasta — wyręczyłem go.

Murarz nic nie odpowiedział, tylko zatrzymał się jakieś cztery kroki ode mnie i skrzyżował na piersi ramiona o mięśniach sprawiających wrażenie twardszych niż kamienie, z których budował domy. Wydawał się poirytowany i nieufny, choć nie miałem pojęcia, co mogło stać się tego przyczyną. Być może sprawił to mój południowy akcent, a może strój, który — choć z pewnością ani bogaty, ani wymyślny — świadczył jednoznacznie o tym, że należę do wyższej kategorii społecznej.

— Czy naruszyłem twój teren? — zapytałem. — To twoje domostwo?

Mężczyzna nadal milczał. Nie wiem, co o mnie myślał, ale nie ulegało wątpliwości, że jego zdaniem nie ma mowy o porozumieniu między nami dwoma. Z mojej strony wyglądało to tak, jakbym przemawiał do zwierzęcia, i to bynajmniej nie nadmiernie inteligentnego, on zaś bez wątpienia odbierał moje słowa właśnie jako dźwięki wydawane przez tępe zwierzęta — odgłosy pozbawione jakiegokolwiek znaczenia.

Zauważyłem, że w książkach niezmiernie rzadko można znaleźć opisy takich właśnie, patowych sytuacji. Autorom zdaje się tak bardzo zależeć na pchaniu akcji naprzód (nawet jeżeli przypomina ona skrzypiący przeraźliwie wózek, który dociera jedynie do pogrążonych w letargu osad, gdzie nie sposób zaznać rozkoszy wiejskiego życia, a jednocześnie nie ma mowy o odnalezieniu najmniejszego śladu przyjemności, jakie oferują miasta), że unikają jak ognia opisów spotkań, z których nic nie wynika, i rozmów, w których pragnie uczestniczyć tylko jedna strona. Książkowy zabójca, przykładając nóż do gardła ofiary, podobnie jak ona chętnie wdaje się w długie, zażarte dysputy; tak samo zresztą postępują spleceni w miłosnym uścisku kochankowie.