Выбрать главу

— Ale wtedy nie będę mogła cię rozwiązać!

— I tak nie uda ci się tego zrobić, dopóki nas obserwują — odparłem szeptem. — Idź już! Jeżeli łódź się rozpadnie, chwyć się wiązki trzciny. W ten sposób na pewno utrzymasz się na powierzchni.

Nikt jej nie zatrzymywał, dzięki czemu dotarła aż do miejsca, gdzie skrzyżowane końce długich bel trzciny tworzyły dziobnicę stateczka. Wówczas nabrałem pełne płuca powietrza i skoczyłem za burtę.

Jeślibym chciał, mógłbym pójść pod wodę bez najmniejszego plusku, ja jednak podciągnąłem kolana do piersi, aby uczynić jak najwięcej hałasu i wyrzucić w górę możliwie dużą fontannę wody, a dzięki ciężarowi moich butów od razu zanużyłem się znacznie głębiej, niż gdybym był bez ubrania. Zauważyłem bowiem, że od chwili, kiedy wystrzelony przez łucznika pocisk wpadał do wody, do momentu pierwszej eksplozji minęło trochę czasu. Teraz z pewnością udało mi się zmoczyć nie tylko obu mężczyzn stojących przy otwartym pojemniku, ale także wszystkie pociski. Jedyny problem polegał na tym, że nie wiedziałem, czy zdążą wybuchnąć, zanim będę musiał wypłynąć na powierzchnię dla zaczerpnięcia oddechu.

W miarę jak opadałem w kierunku dna, woda robiła się coraz zimniejsza. Otworzywszy oczy przekonałem się, że otacza mnie przepiękny kobaltowy kolor, stopniowo przybierający coraz ciemniejszy odcień. Instynkt kazał mi czym prędzej zrzucić buty, ale gdybym to uczynił, szybko zacząłbym się wznosić, więc z najwyższym trudem zmusiłem się do zachowania spokoju, podziwiając cudowne barwy oraz rozmyślając o niezniszczalnych ciałach, które widziałem wśród stosów odpadków wyrzucanych z kopalni w Saltus — ciałach tonących bez końca w błękitnej otchłani czasu.

Obracałem się powoli i bez najmniejszego wysiłku, aż wreszcie daleko w górze ujrzałem ciemnobrązowy kadłub lodzi hetmana. Przez chwilę ów podłużny kształt i ja zdawaliśmy się trwać nieruchomo: ja niczym trup, on jak skrzydlaty padlinożerca, który majestatycznie szybuje tuż pod rozgwieżdżonym firmamentem.

Potem, z pękającymi płucami, zacząłem wznosić się ku powierzchni.

W tej samej chwili, zupełnie jakbym dał sygnał, nastąpiła pierwsza eksplozja. Płynąłem w górę jak żaba, do moich uszu zaś docierały odgłosy kolejnych wybuchów, każdy ostrzejszy i donośniejszy.

Kiedy wreszcie wystawiłem głowę nad powierzchnię wody, zobaczyłem, że cała tylna część łodzi właściwie przestała istnieć, i że wszędzie unoszą się mniejsze i większe wiązki trzciny. Kolejny wybuch, gdzieś po lewej stronie, ogłuszył mnie na chwilę, opryskując mi twarz kroplami siekącymi boleśnie jak grad. Łucznika zobaczyłem niedaleko ode mnie, natomiast hetman (z radością stwierdziłem, że w dalszym ciągu ściska kurczowo w rękach Terminus Est), Pia oraz pozostała część załogi zgromadzili się na nie naruszonej, przedniej części łodzi. Zacząłem szarpać zębami krępujące mnie więzy, ale zanim zdążyłem się z nimi uporać, jeden z wyspiarzy pomógł mi wspiąć się do swojej łodzi i rozciął je nożem.

ROZDZIAŁ XXXI

LUDZIE JEZIORA

Wraz z Pią spędziłem noc na jednej z pływających wysp. Ja, który tylekroć miałem Theclę, która była nie skuta, choć uwięziona, miałem teraz tę dziewczynę, która była skuta, choć wolna. Później położyła głowę na mojej piersi i płakała z radości — podejrzewam, iż nie ja byłem tego powodem, a raczej odzyskanie swobody, chociaż jej pobratymcy wyspiarze nie potrafili zdjąć jej kajdan, gdyż sami nie znali się na metalach ani ich nie wytwarzali, wszystkie zaś metalowe narzędzia zdobywali albo drogą handlu, albo rabując nadbrzeżne wioski.

Słyszałem, jak mężczyźni znający wiele kobiet mówili, że prędzej czy, później zaczyna się dostrzegać pewne podobieństwa w sposobie uprawiania miłości; teraz po raz pierwszy przekonałem się, iż mieli rację, ponieważ Pia, ze swymi ustami spragnionymi pocałunków, przypominała mi Dorcas. Jednak pod pewnymi względami wrażenie to było fałszywe; co prawda obie dziewczyny zachowywały się bardzo podobnie, ale z pewnością nigdy nie miałbym kłopotów z ich odróżnieniem.

Kiedy dotarliśmy do wyspy, ogarnęło mnie tak wielkie zmęczenie, że nie miałem siły zastanawiać się nad takimi subtelnościami. Noc zbliżała się wielkimi krokami, ja zaś pamiętam tylko tyle, że wyciągnęliśmy łódź na brzeg i udaliśmy się do chaty, gdzie jeden z naszych wybawców rozpalił niewielkie ognisko. Zaraz potem naoliwiłem ostrze Terminus Est, który wyspiarze odebrali pojmanemu hetmanowi. Rano, kiedy odświeżony i wypoczęty wyszedłem z chaty, poczułem się bardzo dziwnie, gdy stanąłem oparty jedną ręką o pień wierzby i poczułem, że wyspa kołysze mi się pod stopami.

Gospodarze przygotowali nam śniadanie z gotowanych ryb. Zanim zdążyliśmy uporać się z posiłkiem, przypłynęła jeszcze jedna łódź z dwoma kolejnymi wyspiarzami, przywożąc więcej ryb oraz warzywa, jakich nigdy wcześniej nie miałem okazji kosztować. Upiekliśmy je w popiele i zjedliśmy, kiedy jeszcze były gorące. W smaku przypominały pieczone kasztany. Później dołączyły do nas załogi jeszcze trzech łodzi, na horyzoncie natomiast pojawiła się wyspa o czterech drzewach i takiej samej liczbie dużych, wzdętych wiatrem żagli, tak że w pierwszej chwili pomyślałem, iż zbliża się cała flotylla. Wkrótce potem nastąpiło spotkanie, a wówczas okazało się, że jej kapitan jest człowiekiem w sile wieku i jednocześnie czymś w rodzaju wodza. Nazywał się Llibio. Pia przedstawiła mi go, a on objął mnie jak ojciec syna, co zdarzyło mi się po raz pierwszy w życiu.

Reszta, nie wyłączając dziewczyny, zostawiła nas samych, abyśmy mogli spokojnie porozmawiać. Niektórzy skryli się w chacie, pozostali zaś (w sumie zjawiło się około dziesięciu osób) przeszli na drugi koniec wyspy.

— Słyszałem, że jesteś wielkim wojownikiem i zabójcą ludzi — zaczął Llibio.

Wyjaśniłem mu, że istotnie jestem zabójcą ludzi, ale bynajmniej nie wielkim.

— Otóż to. Każdy walczy tak, aby zabić innych, ale prawdziwe zwycięstwo można osiągnąć tylko wtedy, jeśli zabije się cząstkę samego siebie.

— Ty zapewne zabiłeś już całe zło, jakie w tobie było — odparłem, aby wiedział, że go zrozumiałem. — Twoi ludzie darzą cię miłością.

— Temu także nie należy zanadto ufać. — Umilkł na chwilę, wpatrując się w fale. — Jesteśmy biedni i jest nas niewielu, ale gdyby ludzie chcieli słuchać głosu rozsądku…

Potrząsnął głową.

— Wiele podróżowałem i zdołałem zaobserwować, że biedacy są zazwyczaj znacznie mądrzejsi i odważniejsi od bogaczy.

Uśmiechnął się.

— To miło z twojej strony, że tak mówisz. Jednak moi ludzie mają teraz tylko tyle mądrości i odwagi, żeby umrzeć. Nigdy nie było nas zbyt dużo, a wielu umarło ostatniej zimy, kiedy zamarzła znaczna część jeziora.

— Jakoś nie pomyślałem, że zima może stanowić dla was poważny problem. Przecież nie macie ani futer, ani wełnianych ubrań.

Starzec ponownie potrząsnął głową.

— Nie są nam potrzebne. Smarujemy się tłuszczem, co pomaga nam przetrzymać chłody, a z foczych skór szyjemy lepsze ubrania od tych, jakie mają ludzie na lądzie. Jednak kiedy pojawi się lód, nasze wyspy nie mogą się poruszać, a ludzie z brzegu mogą dotrzeć do nich suchą nogą i w wielkiej liczbie. Każdego lata zabijamy ich, kiedy wypływają na jezioro, żeby łowić nasze ryby, ale zimą oni zabijają nas, przy okazji biorąc wielu do niewoli.

Pomyślałem o Pazurze, który hetman posłał do zamku i powiedziałem:

— Ludzie z lądu są posłuszni władcy mieszkającemu w zamku. Gdybyś zawarł z nim pokój, może zakazałby im urządzania wypraw przeciwko wam?