— Dawno temu, kiedy byłem jeszcze małym chłopcem, nasze utarczki kosztowały rocznie życie dwóch lub trzech ludzi. Potem zjawił się budowniczy zamku… Znasz tę historię?
— Nie.
— Przybył z południa, skąd, jak mi powiedziano, ty także przychodzisz. Miał ze sobą wiele rzeczy, które spodobały się ludziom z lądu, takich jak sukno, srebro i trwałe narzędzia. Pod jego kierunkiem zbudowali zamek. Byli to ojcowie i dziadowie tych, co teraz zamieszkują brzegi jeziora. Posługiwali się jego narzędziami, a on, zgodnie z obietnicą, pozwolił im potem je zatrzymać i dał im wiele innych rzeczy. Ojciec mojej matki poszedł do nich, kiedy byli zajęci pracą i zapytał, czy nie zdają sobie sprawy, że pomagają temu, kto pragnie być ich panem i władcą, ponieważ budowniczy zamku będzie mógł zrobić z nimi wszystko, na co przyjdzie mu ochota, a potem schować się za grube mury, gdzie nie zdołają go dosięgnąć. Oni jednak wyśmiali ojca mojej matki, twierdząc, że jest ich wielu — co było zgodne z prawdą — i że budowniczy jest tylko jeden, w czym także mieli rację.
Zapytałem, czy Llibio kiedykolwiek widział budowniczego, a jeśli tak, to jak on wygląda.
— Tylko raz. Stał na skale rozmawiając z ludźmi z brzegu, kiedy ja przepływałem w pobliżu swoją łódką. Mogę ci powiedzieć tylko tyle, że jest naprawdę nieduży; gdyby stanął przy tobie, sięgałby ci najwyżej do ramienia. Na pewno nie należy do tych, co samym swoim wyglądem wywołują strach. — Przerwał na chwilę, wpatrując się wyblakłymi oczami nie w wody jeziora, ale w dawno minione czasy. — A jednak strach przybył i rozgościł się na dobre. Kiedy mury stanęły ludzie z lądu ponownie zajęli się polowaniem i pasterstwem. Wkrótce potem zjawił się u nas najważniejszy z nich, powiedział, że ukradliśmy im zwierzęta i dzieci, i że mamy natychmiast je oddać, bo jeśli nie, to nas wszystkich zabiją.
Llibio przeniósł spojrzenie na moją twarz i zacisnął na moim przedramieniu rękę, która była twarda jak drewno. Patrząc na niego także dostrzegłem minione lata. Z pewnością wydawały mu się wówczas dość ponure, ale przyszłość, jaką spłodziły — czyli nasza teraźniejszość, w której siedziałem obok niego z mieczem na kolanach i słuchałem opowieści — była jeszcze bardziej złowroga, niż mu się wtedy wydawało. W tamtych dawnych latach znalazło się jednak miejsce na trochę radości, bo przecież był wtedy młodym, silnym mężczyzną i nawet jeśli teraz o tym nie myślał, to jego oczy doskonale to pamiętały.
— Odparliśmy, że nie zjadamy dzieci i nie potrzebujemy ani niewolników, którzy łowiliby nam ryby, ani bydła, bo nie mielibyśmy go czym wykarmić. Oni jednak i bez tego wiedzieli chyba, iż niesłusznie nas oskarżają, ponieważ nie poczynili żadnych wrogich kroków, choć kiedy nasze wyspy zbliżyły się nocą do brzegu, słyszeliśmy płacz kobiet.
W tamtych czasach pierwszy dzień po pełni księżyca był dniem targowym. Ci z nas, którzy chcieli, udawali się na brzeg po sól i noże. Kiedy nadszedł ten dzień, domyśliliśmy się, że ludzie z brzegu wiedzą już, co stało się z ich dziećmi i zwierzętami, ponieważ byli bardzo poważni i ciągle szeptali o czymś między sobą. Zapytaliśmy wówczas, dlaczego nie wezmą zamku szturmem, ale oni zabrali nam nasze dzieci, a także wielu mężczyzn i dużo kobiet, i przykuli ich łańcuchami przed drzwiami swoich domów, a niektórych pognali nawet do zamku i zostawili związanych przed bramą.
Spytałem, jak długo trwała taka sytuacja.
— Przez wiele lat. Czasem ludzie z lądu walczyli, ale najczęściej nie stawiali żadnego oporu. Dwa razy zjawili się żołnierze z południa, przysłani przed dumnych mieszkańców wysokich wież, które wznoszą się na południowym brzegu jeziora. Przez czas ich pobytu panował spokój, ale nikt nie wie, o czym rozmawiano w zamku. Odkąd został ukończony, jego budowniczy przestał pokazywać się ludziom na oczy.
Starzec umilkł, jakby czekał na jakąś reakcję z mojej strony. Odniosłem wrażenie — towarzyszy mi ono dość często podczas rozmów ze starymi ludźmi — że to, co usłyszałem, różni się znacznie od tego, co mówił, że w jego słowach kryje się mnóstwo aluzji, wskazówek oraz sugestii równie niewidzialnych dla mnie jak jego oddech, zupełnie jakby sam Czas stanął między nami i szerokimi połami szaty wycierał znaczną część tego, co zostało powiedziane.
— Może nie żyje? — wymamrotałem wreszcie.
— Teraz w zamku mieszka okrutny olbrzym, którego nikt jeszcze nie widział.
Z najwyższym trudem powstrzymałem uśmiech cisnący mi się na usta.
— A mimo to, jak się domyślam, jego niewidzialna obecność powstrzymuje ludzi z brzegu przed atakiem na zamek.
— Pięć lat temu wtargnęli tam nocą. Było ich tylu co młodych łososi przy ciele topielca. Spalili zamek i wymordowali wszystkich, których tam zastali.
— Czyżby więc walczyli z wami już tylko z przyzwyczajenia?
Llibio pokręcił głową.
— Tej wiosny, zaraz po stopieniu lodów, w zamku zjawili się mieszkańcy. Mieli ręce pełne podarunków — najrozmaitszych błyskotek, a także broni, w tym także tej, którą pokonałeś tych, co cię uwięzili. Ciągle przybywają nowi, choć my, ludzie jeziora, nie wiemy, czy jako niewolnicy czy raczej jako panowie.
— Z północy czy z południa?
— Z nieba — odparł, wskazując w górę, na gwiazdy przyćmione majestatem słońca. Ja jednak pomyślałem, że chciał w ten sposób powiedzieć, iż goście przylatują ślizgaczami i nie pytałem dalej.
Przez cały dzień na wyspę docierali kolejni ludzie jeziora. Wielu płynęło takimi samymi łodziami jak te, które ścigały łódź hetmana, ale byli i tacy, co przybywali na własnych wyspach, tak że wkrótce znaleźliśmy się w samym środku ruchomego archipelagu. Nikt nie poprosił mnie wprost, abym poprowadził ich do szturmu na zamek, lecz w miarę jak wschodni horyzont odsuwał się od krawędzi słońca, stawało się dla mnie coraz bardziej jasne, że tego właśnie pragną, oni natomiast nabierali przekonania, iż uczynię zadość ich oczekiwaniom. O ile się nie mylę, w książkach zazwyczaj załatwia się takie sprawy płomiennymi mowami, ale rzeczywistość nie zawsze wygląda w ten sposób. Zaimponowałem im swoim wzrostem i mieczem, Pia zaś powiedziała, że jestem przedstawicielem Autarchy, który przysłał mnie tu, bym ich oswobodził.
— Choć to my cierpieliśmy najbardziej, ludzie z brzegu zdołali już raz zająć zamek, mimo że nie mieli przywódcy z południa. Nie wszystko, co wtedy spalili, zostało odbudowane — poinformował mnie Llibio.
Poprosiłem go i jeszcze paru mężczyzn, żeby opowiedzieli mi o ukształtowaniu terenu wokół fortecy, a następnie powiedziałem, że zaatakujemy dopiero wówczas, kiedy ciemności zapewnią nam osłonę przed wzrokiem strażników na murach. Nie uznałem za stosowne wyjaśnić, iż chcę zaczekać na noc także dlatego, żeby utrudnić obrońcom celowanie; jeżeli pan zamku zdecydował się przekazać hetmanowi grzmiące pociski, to należało się spodziewać, że w swoim arsenale ma znacznie groźniejszą broń.
Kiedy wreszcie wyruszyliśmy w drogę, miałem pod swoimi rozkazami około stu wojowników, choć większość była uzbrojona jedynie w ościenie zakończone zaostrzonymi kawałkami foczych kości, pałki nabijane zębami zwierząt oraz noże. Mógłbym w tej chwili mile połechtać własną próżność pisząc, że zdecydowałem się poprowadzić tę małą armię z poczucia obowiązku, a także dlatego, że poruszyła mnie niedola tych ludzi, ale byłaby to nieprawda. Do podjęcia decyzji nie przyczyniła się również obawa o to, co zrobią ze mną, jeśli odmówię, choć podejrzewałem, że jeśli nie udałoby mi się uczynić tego w sposób dyplomatyczny — na przykład ukazując im rzekome korzyści, jakie mogliby odnieść powstrzymując się od walki — to czekałyby mnie ciężkie przeżycia.