Выбрать главу

Prawda przedstawiała się w ten sposób, że odczuwałem wewnętrzny przymus jeszcze silniejszy od tego, jakiemu oni ulegali. Na szyi Llibia wisiała rybka wyrzeźbiona z zęba jakiegoś zwierzęcia; kiedy zapytałem go o nią, odparł, że to Oannes i zasłonił ją natychmiast ręką, abym nie sprofanował jej swoim wzrokiem. Zdawał sobie sprawę, że nie wierzę w Oannesa, który ponad wszelką wątpliwość był rybim bogiem tych ludzi.

Istotnie, nie wierzyłem, ale wydawało mi się, iż wiem o nim wszystko, co najważniejsze. Wiedziałem na przykład, że mieszka w najgłębszej części jeziora, ale czasem pokazuje się na powierzchni, przeskakując z fali na falę podczas najsilniejszego sztormu. Wiedziałem, że jest pasterzem głębin, naganiającym ryby do sieci wyspiarzy i że złoczyńcy nie mogą bez lęku pływać po jeziorze, gdyż on jest w stanie w każdej chwili pojawić się obok ich łodzi, z oczami wielkimi jak księżyce, i przewrócić ją do góry dnem.

Nie wierzyłem w Oannesa i nie obawiałem się go, lecz chyba wiedziałem, skąd pochodził. Zdawałem sobie sprawę, że we wszechświecie istnieje wszechobecna potęga, z której biorą się wszystkie inne, będące zaledwie jej cieniami. Nie ulegało dla mnie wątpliwości, iż moja koncepcja tej potęgi jest równie godna pożałowania (a zarazem równie poważna), jak koncepcja Oannesa. Wiedziałem, że Pazur należy właśnie do niej i czułem, że spośród wszystkich świątyń i ołtarzy świata tylko on jeden naprawdę coś znaczy. Wielokrotnie trzymałem go w ręce, podnosiłem go nad głowę w Vinculi, dotykałem nim martwego żołnierza Autarchy i chorej dziewczyny w lepiance w Thraksie. Dzierżyłem wówczas w rękach nieskończoność, a wraz z nią jej niewyobrażalną moc; wcale nie byłem już pewien, czy istotnie oddam go pokornie Pelerynom, jeżeli kiedykolwiek uda mi się je odnaleźć, ale za to nie ulegało dla mnie najmniejszej wątpliwości, iż nie oddam go bez walki nikomu innemu.

Mało tego: wydawało mi się, że w jakiś sposób zostałem wybrany, aby dzierżyć tę potęgę, choćby nawet przez krótki czas. Peleryny utraciły klejnot z powodu mojej nieroztropności, gdyż pozwoliłem Agii skłonić woźnicę, by wziął udział w wyścigu, dlatego też moim obowiązkiem było teraz troszczyć się o niego, wykorzystywać go, a może nawet zwrócić poprzednim właścicielkom, z pewnością zaś starać się wyrwać go z rąk — przerażających i zbrukanych krwią, jak wynikało z relacji — w które dostał się z mojej winy.

Kiedy rozpoczynałem tę opowieść nawet przez myśl mi nie przeszło, że mógłbym zdradzić którąś z tajemnic konfraterni, o jakich dowiedziałem się od mistrza Palaemona i mistrza Gurloesa tuż przed wyniesieniem mnie do godności czeladnika podczas uroczystości ku czci świętej Katarzyny. Teraz jednak zdradzę jedną z nich, ponieważ w przeciwnym wypadku nikt nie zrozumiałby tego, co uczyniłem owej nocy na jeziorze Diuturna. Tajemnica ta polega na tym, że my, kaci, zawsze musimy być komuś posłuszni. W całej niewyobrażalnie wielkiej piramidzie istnień ludzkich, wyższej od Wieży Dzwonów, wyższej od Muru Nessus, a nawet od Góry Typhona, w piramidzie, co sięga od Autarchy zasiadającego na Tronie Feniksa aż do najmniej ważnego skryby harującego dla najbardziej bezwzględnego handlarza — istoty gorszej nawet od bezdomnego żebraka — tylko my stanowimy pewny i niewzruszony fragment konstrukcji. Nikt nie jest do końca posłuszny, jeżeli nie potrafi być posłusznym niemożliwemu; nikt nie czyni tego, co niemożliwe do wyobrażenia, z wyjątkiem nas.

Czyż mogłem odmówić Prastwórcy tego, co z własnej woli ofiarowałem Autarsze, odrąbując głowę świętej Katarzynie?

ROZDZIAŁ XXXII

DO ZAMKU

Ruchome wyspy nieco oddaliły się od siebie, a choć łodzie płynęły między nimi z żaglami wypełnionymi wiatrem, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, iż trwamy bez ruchu pod galopującymi chmurami, a nasz pęd to jedynie złudzenie wywołane pozornym odsuwaniem się zatapianego przez wodę lądu.

Większość wysp została z tyłu, na nich zaś kobiety i dzieci. Forpocztę tworzyło jakieś pół tuzina, a ja stałem na wierzchołku tej, na której mieszkał Llibio, największej ze wszystkich. Oprócz mnie i starca było na niej jeszcze siedmiu wojowników, na pozostałych natomiast płynęło ich po czterech lub pięciu. Oprócz wysp w skład flotylli wchodziło około trzydziestu łodzi z dwu- i trzyosobowymi załogami.

Nie łudziłem się ani przez chwilę, że nasza setka, uzbrojona w noże i ościenie, będzie stanowić poważną siłę; zaledwie garstka dimarchów Abdiesusa zrobiłaby z nas sieczkę. Jednak ci ludzie obdarzyli mnie zaufaniem, ja zaś przekonałem się, iż żadne uczucie nie może równać się z tym, jakie wypełnia pierś, kiedy prowadzi się oddział do walki.

W jeziorze migotało jedynie zielone, rozproszone światło, odbite od niezliczonych liści oddalonego od nas o pięćdziesiąt tysięcy mil Lasu Luny. Ten widok przywodził na myśl stal, wypolerowaną i starannie naoliwioną. Wiatr co prawda gnał przed sobą fale, ale był zbyt słaby, żeby oderwać od ich szczytów drobinki wody i ponieść je dalej jako białą pianę.

Po pewnym czasie księżyc skrył się za chmurą, mnie zaś ogarnął niepokój, czy aby ludzie jeziora nie stracą orientacji w ciemności. Bardzo szybko jednak okazało się, iż brak światła nie sprawia im żadnej różnicy i choć łodzie i wyspy płynęły zbite w ciasną gromadę, ani razu nie zaobserwowałem sytuacji grożącej zderzeniem.

Taka podróż odbywająca się w zupełnej ciemności, wraz z całym archipelagiem, w całkowitej ciszy zakłócanej jedynie szeptem wiatru i mlaskaniem wioseł zanurzających się w wodzie z regularnością zegara, bez odczuwania prędkości, a jedynie przy delikatnym kołysaniu gruntu pod nogami, mogłaby działać uspokajająco, a nawet usypiająco, tym bardziej że byłem zmęczony, choć udało mi się nieco zdrzemnąć przed wyruszeniem w drogę; jednak chłód nocnego powietrza i myśl o czekającym nas zadaniu nie pozwoliły mi ani na chwilę zmrużyć oka.

Żaden z wyspiarzy nie potrafił udzielić mi szczegółowych informacji na temat zamku, który już niebawem mieliśmy zdobywać. Na pewno składał się on z głównego budynku i muru, ale nie miałem pojęcia, czy ów główny budynek jest prawdziwą warowną wieżą, tak wysoką, że z jej blanków widać mur i okolicę. Nie wiedziałem także, czy na terenie fortecy wznoszą się jeszcze inne budowle (na przykład barbakan), czy na murze znajdują się baszty lub wieżyczki ani ilu obrońców może się tam pomieścić. Zamek wzniesiono w ciągu dwóch lub trzech lat, korzystając wyłącznie z miejscowej siły roboczej, należało się więc spodziewać, że nie jest tak potężny jak, na przykład, Zamek Acies. Jednak nawet warownia czterokrotnie mniejsza i słabiej ufortyfikowana byłaby dla nas nie do zdobycia.

Coraz wyraźniej uświadamiałem sobie, jaki marny był ze mnie materiał na dowódcę takiej wyprawy. Nie tylko nigdy nie brałem udziału w bitwie, ale nawet żadnej nie widziałem, choćby z daleka. Skromną wiedzę o umocnieniach obronnych zawdzięczałem wychowaniu na terenie Cytadeli oraz niezbyt uważnym obserwacjom poczynionym w trakcie pobytu w Thraksie, natomiast moje informacje o taktyce — o ile w ogóle można było je za takowe uznać — wzięły się wyłącznie z pobieżnych lektur. Przypomniałem sobie, jak będąc chłopcem bawiłem się z innymi uczniami w nekropolii, tocząc zażarte bitwy za pomocą drewnianych mieczy, i niewiele brakowało, by chwyciły mnie autentyczne mdłości. Nie dlatego, żebym obawiał się o swoje życie; po prostu nagle pojąłem, iż najmniejszy błąd z mojej strony może stać się przyczyną śmierci tych niewinnych, naiwnych ludzi, którzy uczynili mnie swoim przywódcą.

Wkrótce potem księżyc pojawił się znowu na niebie, przecięty ukośną kreską ułożoną z czarnych sylwetek lecących bocianów. Na horyzoncie dostrzegłem pas jeszcze głębszej czerni; był to brzeg. Kolejna chmura zasłoniła wielką, zieloną tarczę, a ja poczułem na twarzy pierwszą kroplę deszczu. Nie wiedzieć czemu bardzo podniosło mnie to na duchu — być może w mojej podświadomości pojawiło się wspomnienie deszczowej nocy, kiedy stawiłem czoło alzabo, albo lodowatego strumienia wypływającego z wejścia do kopalni zamieszkanej przez małpoludy.