Выбрать главу

— Witaj — zaśpiewał. — To dla nas wielka radość móc cię powitać, Severianie. Grzeczność każe ci złożyć nam ukłon, ale my ugniemy przed tobą kolana.

I rzeczywiście przyklęknął na chwilę, podobnie jak dwaj pozostali. Byłem tak zdumiony, że całkowicie odebrało mi mowę.

Drugi wysoki kakogen, Barbatus, przerwał milczenie niczym doświadczony dworzanin, który stara się nie dopuścić do tego, by przedłużająca się cisza została odebrana jako wywołujący zakłopotanie nietakt. Jego głos był głębszy od głosu Famulimusa i pobrzmiewała w nim twardsza, jakby żołnierska nuta.

— Witamy cię serdecznie, tak jak powiedział mój przyjaciel. Niestety, twoi towarzysze muszą pozostać na zewnątrz tak długo, jak długo my tu będziemy. Z pewnością zdajesz sobie z tego sprawę, wspominam więc o tym jedynie z obowiązku.

— To bez znaczenia — mruknął trzeci kakogen tak głębokim basem, iż wydawało mi się, że nie tyle go usłyszałem, co raczej odebrałem wibracje kośćmi czaszki, po czym odwrócił się szybko, jakby w obawie, że zwrócę uwagę na wypełnione pustką otwory w jego masce, i udał, że wygląda przez wąskie okno.

— Całkiem możliwe — zgodził się Barbatus. — Kto jak kto, ale Osipago wie o tym najlepiej.

— Masz tu jakichś przyjaciół? — zapytał szeptem doktor Talos. Jedną z osobliwości jego zachowania było to, że przebywając w grupie albo zwracał się do pojedynczych osób, ignorując pozostałe, albo przemawiał z takim zadęciem, jakby miał przed sobą nieprzeliczone tłumy.

— Wyspiarze postanowili odprowadzić mnie aż do zamku — odparłem, starając się nadać memu głosowi jak najbardziej obojętne brzmienie. — Z pewnością o nich słyszałeś; mieszkają na wyspach z trzciny, które pływają po jeziorze.

— A więc jednak zbuntowali się przeciw tobie! — syknął doktor do olbrzyma. — Ostrzegałem cię, że tak się stanie!

Podbiegł do okna, przy którym stał Osipago, odtrącił go na bok i sam zapatrzył się w ciemność. Zaraz potem odwrócił się do kakogena, uklęknął i pocałował go w rękę. Właściwie było to coś w rodzaju rękawiczki wypełnionej elastycznym materiałem i pomalowanej na kolor ciała.

— Pomożecie nam, wasze miłości, prawda? Z pewnością macie na swoim statku fantasmagorie? Wystarczy obsadzić mury zamku potwornościami, a będziemy bezpieczni na sto lat!

— Severian zwycięży — odezwał się Baldanders z charakterystyczną dla niego powolnością. — Gdyby miało być inaczej, dlaczego by przed nim klękali? Zwycięży, nawet jeżeli zginie, a my nie. Znasz ich przecież, doktorze. Uważają, że zrabowane przedmioty mogą dać prostakom bezcenną wiedzę.

— A czy tak się stało choć jeden, jedyny raz? — parsknął wściekle Talos. — Pytam cię!

— Któż to może wiedzieć?

— Oczywiście, że nie! Nadal są takimi samymi głupimi, przesądnymi dzikusami, jak kiedyś. — Ponownie odwrócił się do kakogenów. — Szlachetni hierodule, powiedzcie mi! Wy z pewnością wiecie.

Famulimus wykonał ramieniem przedziwny gest, jakiego nie mógłby wykonać żaden człowiek. Gest ten nie stanowił ani potwierdzenia, ani zaprzeczenia, nie świadczył też ani o irytacji, ani o zadowoleniu.

— Nie będę mówił o rzeczach oczywistych nawet dla was — odrzekł. — Na przykład o tym, że ci, których się obawiacie, znaleźli sposób, aby was pokonać. Nawet jeśli istotnie są jeszcze głupi, to coś, co tu znajdą, może uczynić ich mądrymi.

Co prawda zwracał się do doktora, ale nie zdołałem się powstrzymać i wtrąciłem się do rozmowy.

— Czy wolno mi zapytać o czym mówisz, sieur?

— Mówię o was wszystkich, Severianie. Z pewnością w niczym to wam nie zaszkodzi.

— Pod warunkiem, że nie posuniesz się za daleko — upomniał go Barbatus.

— Mieszkańcy pewnej planety, gdzie czasem nasz znużony statek zatrzymuje się na kilka chwil, posługują się interesującym znakiem. Wyobraża on węża o dwóch głowach, po jednej na każdym końcu ciała. Jedna z tych głów jest martwa, a druga szarpie ją zębami.

— Wydaje mi się, że mówisz o tej planecie — powiedział Osipago, nie odwracając się od okna.

— Z pewnością Camoena określiłaby dokładnie jej położenie, ale to nie ma większego znaczenia. Tym łatwiej mnie zrozumiecie nie wiedząc, którą z planet mam na myśli. Otóż żywa głowa oznacza zniszczenie, martwa zaś budowanie. Pierwsza odżywia się drugą, a jednocześnie dostarcza jej materiału, dzięki czemu tamta wciąż na nowo się odradza. Dziecko powiedziałoby wam, że gdyby pierwsza zdechła, druga, ta martwa, odniosłaby zwycięstwo, ale prawda wygląda w ten sposób, że bardzo szybko z obu nie zostałby żaden ślad.

— Co jednak na pierwszy rzut oka wcale nie jest takie oczywiste — dorzucił Barbatus. — Zrozumieliście?

— Ja nie! — oświadczył zirytowany doktor Talos i zbiegł po schodach.

— To nie ma znaczenia — poinformował mnie Barbatus. — Ważne, że jego pan wie, o co chodzi. — Umilkł na chwilę, jakby spodziewając się zaprzeczenia ze strony Baldandersa, po czym dodał, wciąż zwracając się do mnie: — Musisz wiedzieć, iż pragniemy przyczynić się do rozwoju waszego gatunku, nie zaś podporządkować go sobie.

— Mówisz o ludziach z brzegu?

Przez cały czas z zewnątrz dobiegał przytłumiony szmer jeziora. Osipago odpowiedział tak cicho, że jego głos niemal stopił się z szumem gnanych wiatrem fal.

— On mówi o wszystkich…

— A więc to prawda! Wielu mędrców podejrzewało właśnie coś takiego. Jesteśmy sterowani. Opiekujecie się nami i to wy właśnie wyprowadziliście nas z barbarzyństwa! Dla nas trwało to nieprzeliczone wieki, ale według waszej rachuby czasu minęło zapewne tylko kilka dni. — Ogarnięty entuzjazmem wydobyłem książkę w brązowej okładce; choć zawinięta w nasączony oliwą jedwab, wciąż jeszcze była nieco wilgotna po kąpieli, jaką jej niedawno sprawiłem. — Posłuchajcie, co tu jest napisane: „Człowiek niemądry staje się obiektem zainteresowania mądrości. Jeżeli mądrość uzna, że wart jest trudu, czy powinna od razu oświecić jego duszę?”

— Mylisz się — odparł Barbatus. — Stulecia są dla nas całymi eonami. Mój przyjaciel i ja zajmujemy się wami krócej, niż trwa twoje życie.

— Oni żyją tylko kilkanaście lat, jak psy — odezwał się Baldanders. Ton jego głosu powiedział mi więcej, niż znaczyły słowa, gdyż każde z nich przypominało kamień ciśnięty do głębokiej studni.

— To niemożliwe! — zaprotestowałem.

— Ty jesteś dziełem, dla którego żyjemy — wyjaśnił Famulimus. — Z kolei człowiek, którego zwiecie Baldandersem, żyje po to, żeby się uczyć. Jak widzisz, gromadzi wiedzę przeszłości niczym ziarna, z których ma wyrosnąć jego siła. W swoim czasie zginie z rąk, co nigdy nie zebrały ani jednego ziarna, ale wszyscy odniesiecie z tego jakiś pożytek. Pomyśl o drzewie, którego korzenie rozsadzają skałę. Gromadzi wodę, ciepło słońca, najróżniejsze życiodajne substancje… wszystko wyłącznie na swój użytek. Z czasem jednak umrze i zgnije, zwracając ziemi to, co z niej kiedyś wyciągnęło, a wkrótce potem w miejscu, gdzie rosło, zacznie kiełkować cały las.

Doktor Talos wyłonił się z dolnego pomieszczenia i szyderczo zaklaskał w dłonie.

— A więc celowo zostawiliście mu te wszystkie maszyny? — zapytałem, jednocześnie uświadamiając sobie ze zdziwieniem, że przez cały czas myślę o wypatroszonej kobiecie leżącej piętro niżej pod szklanym kloszem. Kiedyś widok ten nie wywarłby na mnie najmniejszego wrażenia.