Uskoczyłem w bok, ale on bez trudu wyrywał kolejne kamienie i rzucał je w moim kierunku. Po trzecim musiałem paść na podłogę i przetoczyć kilka kroków z mieczem przyciśniętym do piersi, by uniknąć czwartego pocisku. Kamienie nadlatywały w coraz krótszych odstępach czasu, gdyż w miarę, jak słabła konstrukcja budowli, olbrzymowi coraz łatwiej było wyrywać je ze ściany. Po kolejnym uniku zrządzeniem losu znalazłem się obok leżącej na podłodze, niewielkiej szkatułki, w jakiej skromna pani domu mogłaby przechowywać biżuterię.
Była ozdobiona licznymi gałkami, ich kształt zaś przywiódł mi na myśl pokrętła, jakimi posługiwał się mistrz Gurloes podczas przesłuchania Thecli. Zanim Baldanders zdążył wyrwać kolejny głaz, chwyciłem szkatułkę i pokręciłem jedną z gałek. Niemal od razu ze szczelin w podłodze zaczęła wydobywać się gęsta mgła, która błyskawicznie sięgnęła poziomu moich oczu, w związku z czym przestałem cokolwiek widzieć.
— Znalazłeś to — stwierdził Baldanders spokojnym, grzmiącym głosem. — Powinienem był wcześniej wszystko wyłączyć. Teraz nie widzę cię, ale ty też mnie nie widzisz.
Milczałem, zdając sobie sprawę, że czeka z kamieniem wzniesionym nad głową, gotów cisnąć go w kierunku, z którego dobiegnie mój głos. Po mniej więcej dwudziestu oddechach zacząłem skradać się ku niemu najciszej, jak tylko mogłem. Mocno wątpiłem, czy mimo całej swojej przebiegłości zdołałby poruszyć się tak, żebym tego nie usłyszał. Po czwartym kroku głaz upadł z łoskotem w miejscu, gdzie przed chwilą stałem, Baldanders natomiast wyrwał ze ściany kolejny.
Okazało się, że o jeden za wiele; rozległ się potworny huk, oznaczający ponad wszelką wątpliwość, że cały fragment ściany nad oknem przestał istnieć. Przez moment żywiłem złudną nadzieję, że spadające głazy zabiły olbrzyma, ale zaraz potem mgła zaczęła rzednąć, uciekając na zewnątrz przez wyrwę w ścianie, i zobaczyłem go, stojącego przy ogromnej dziurze.
Kiedy mur runął, Baldanders zapewne wypuścił kamień, który właśnie wyrwał, gdyż teraz miał puste ręce. Rzuciłem się naprzód w nadziei, że dopadnę go, zanim się zorientuje, z której strony nadchodzi atak, ale i tym razem okazał się dla mnie zbyt szybki, gdyż chwycił się ocalałego fragmentu ściany i wyślizgnął na zewnątrz. Kiedy dotarłem do otworu, Baldanders był już dwa lub trzy piętra niżej. To, co zrobił, początkowo wydawało się całkowicie niemożliwe, ale przyjrzawszy się uważniej kamiennej ścianie stwierdziłem, że między poszczególnymi blokami pozostawiono szczeliny dość znacznej szerokości, oraz że cała budowla rozszerza się w dolnej części, dzięki czemu mur nie jest zupełnie pionowy.
Kusiło mnie, aby wydobyć Terminus Est i ruszyć za olbrzymem, ale wówczas znalazłbym się w nie lada tarapatach, bo przecież mój przeciwnik dotarłby na ziemię na długo przede mną. Cisnąłem więc tylko w niego szkatułką, ale chybiłem, on zaś po chwili zniknął w ciemności i strugach deszczu. Nie pozostało mi nic innego jak wrócić do schodów i zejść na najniższy poziom, na którym znajdowało się wejście do wieży.
Kiedy przechodziłem tamtędy po raz pierwszy, pomieszczenie było pogrążone w całkowitej ciszy i zupełnie puste, jeśli nie liczyć zgromadzonych maszyn; teraz moim oczom ukazało się istne pandemonium. Wokół maszyn, a także nad i pod nimi, kłębiły się hordy odrażających stworzeń podobnych do tego, jakiego fantom ujrzałem w pokoju nazwanym przez Baldandersa komnatą mgieł. Niektóre miały dwie głowy, jak Typhon, inne czworo ramion, jeszcze inne kończyny nieproporcjonalnych rozmiarów: nogi dwukrotnie dłuższe od ciał lub ramiona grubsze niż uda. Wszystkie były uzbrojone, wszystkie też, o ile mogłem się zorientować, ogarnęło szaleństwo, gdyż zadawały razy nie tylko walczącym z nimi wyspiarzami, ale także sobie nawzajem. Przypomniałem sobie wówczas, co powiedział Baldanders: że pod nami jest mnóstwo moich przyjaciół i jego wrogów. Nie ulegało wątpliwości, iż miał rację, gdyż stworzenia te z pewnością zaatakowałyby go natychmiast, jak tylko by się tutaj pojawił.
Przedzierając się ku drzwiom zabiłem trzy z nich, przez cały czas krzycząc do ludzi jeziora, że najważniejszy przeciwnik, którego koniecznie trzeba pokonać, wymknął się na zewnątrz. Kiedy zobaczyłem, jak bardzo boją się koszmarnych istot wyłaniających się wciąż z ciemnego otworu klatki schodowej (z pewnością nie zdołali rozpoznać w nich swoich braci i synów, zmienionych nie do poznania w wyniku eksperymentów olbrzyma), ogarnęło mnie zdumienie, że w ogóle odważyli się wejść do zamku. Jednocześnie poczułem ogromną satysfakcję, gdyż na mój widok wyraźnie poczuli przypływ odwagi. Natychmiast stanąłem na ich czele, a z wyrazu oczu moich żołnierzy mogłem się domyślać, że pójdą za mną wszędzie, gdzie im każę. Wówczas chyba po raz pierwszy zrozumiałem na czym polega przyjemność, jaką z faktu piastowania wysokiej godności czerpał mistrz Gurloes — wcześniej przypuszczałem, iż najwięcej zadowolenia sprawiało mu narzucanie swojej woli innym. Pojąłem również, czemu tylu młodych dworzan porzucało swoje ukochane, a moje przyjaciółki, by objąć dowództwo nad stacjonującymi gdzieś daleko oddziałami.
Ulewa nieco osłabła, choć deszcz nadal padał bez chwili przerwy. Na schodach leżeli martwi ludzie, ale jeszcze więcej było trupów monstrualnych obrońców zamku; kilka z nich musiałem zepchnąć na dziedziniec, bojąc się, że sam runę na jego wyłożoną kamieniami powierzchnię, jeśli spróbuję przedzierać się między ich spiętrzonymi korpusami i poplątanymi kończynami. Na dole także toczyła się zacięta walka, lecz jej wynik zdawał się przesądzony, gdyż wyspiarze opanowali schody, nie pozwalając połączyć sił istotom z dziedzińca i tym z wnętrza wieży. Nigdzie nie mogłem dostrzec Baldandersa.
Niezmiernie trudno jest opisać walkę, mimo iż wywołuje ona podniecenie nieporównywalne z niczym innym. Później, już po wszystkim, najlepiej pamięta się wcale nie pchnięcia i uniki — umysł jest wówczas zbyt zajęty innymi sprawami, żeby gromadzić doznania — tylko krótkie przerwy między poszczególnymi starciami. Na dziedzińcu zamku Baldandersa starłem się kolejno z czterema potworami, które wyszły spod jego ręki, ale nie jestem w stanie powiedzieć, z którym z nich walczyłem najlepiej, a z którym najgorzej.
Ciemność oraz padający bez ustanku deszcz pozwalały mi w pełni wykorzystać specyficzną konstrukcję mojego miecza. Tradycyjny fechtunek wymaga przynajmniej znośnego oświetlenia, gdyż przeciwnicy muszą widzieć swoją broń, tam natomiast światła nie było prawie wcale. Co więcej, monstra stworzone przez Baldandersa wykazywały wręcz samobójczą odwagę, co wcale nie wychodziło im na zdrowie. Próbowały robić uniki przed moimi ciosami, dzięki czemu bez większego trudu udawało mi się dosięgnąć ich w chwili, kiedy wykonywałem mieczem ruch w przeciwną stronę. W każdym z czterech starć uczestniczyli także wojownicy z wysp, a w jednym przypadku nie pozwolili mi dokończyć dzieła, rozprawiając się błyskawicznie z moim przeciwnikiem. Zazwyczaj jednak ich rola sprowadzała się do odwracania uwagi i zadawania lżejszych ran. Z pewnością żadna z tych potyczek nie sprawiła mi tyle satysfakcji, co prawidłowo przeprowadzona egzekucja.
Mój czwarty przeciwnik okazał się zarazem ostatnim; wszędzie dokoła piętrzyły stosy trupów i umierających. Zebrałem wokół siebie wyspiarzy. Wszyscy znajdowali się w stanie euforii, jaki może wywołać jedynie zakończona zwycięsko walka, w związku z czym byli gotowi stawić czoło każdemu olbrzymowi, choćby nie wiadomo jak wielkiemu. Jednak nawet ci, którzy walczyli na dziedzińcu już wtedy, kiedy z góry poczęły lecieć kamienie, zaklinali się, że nie widzieli żadnego olbrzyma. Zacząłem już podejrzewać ich o ślepotę, oni mnie natomiast zapewne o to, że postradałem zmysły, kiedy nagle zza chmur wyjrzał księżyc, który nie tylko wyjaśnił wszelkie wątpliwości, ale także ocalił nam wszystkim życie.