Nagle wstąpiła we mnie nadzieja i skoczyłem naprzód, lecz tak nieszczęśliwie stanąłem na mokrym kamieniu, że poślizgnąłem się i niewiele brakowało, a runąłbym na dziedziniec ze szczytu muru. W ostatniej chwili złapałem się wolną ręką parapetu, tylko po to jednak, aby ujrzeć maczugę zbliżającą się z wielką prędkością do mojej głowy. Odruchowo uniosłem Terminus Est, by sparować cios.
Rozległ się krzyk tak przeraźliwy, jakby jednocześnie wrzasnęły dusze wszystkich ludzi, których pozbawiłem życia, zaraz potem zaś ogłuszająca eksplozja.
Przez jakiś czas leżałem oszołomiony i zupełnie bezbronny, ale wybuch w ten sam sposób podziałał również na Baldandersa. Czar roztaczany przez jego maczugę prysł i ludzie jeziora tłumnie ruszyli w górę po schodach wiodących na szczyt muru. Możliwe, iż stal, z jakiej wykonano ostrze miecza, miała własną naturalną częstotliwość (wielokrotnie miałem okazję stwierdzić, że Terminus Est dźwięczy cichutko, kiedy w odpowiedni sposób uderzy się w niego palcem), która okazała się nie do zniesienia dla tajemniczego mechanizmu dającego zdumiewającą siłę maczudze olbrzyma. Mogło też być i tak, że jego ostrze, węższe od ostrza chirurgicznego noża i twardsze od obsydianu, przecięło skorupę głowicy. Bez względu na to, co naprawdę się stało, maczuga przestała istnieć, ja natomiast ściskałem w dłoni rękojeść miecza, z której sterczał fragment ostrza długości zaledwie jednego łokcia. Hydragyrum, które tak długo przelewało się bezszelestnie w jego wydrążonym wnętrzu, teraz spływało w ciemność srebrzystymi łzami.
Zanim zdołałem się podnieść, ludzie jeziora zaczęli kolejno przeskakiwać nade mną. Strzała wbiła się w pierś olbrzyma, ciśnięta z dużą siłą pałka trafiła go w twarz, ale wystarczyło, żeby machnął ramieniem, a dwaj napastnicy runęli z muru w objęcia czekającej na nich w dole śmierci. Natychmiast dopadli go inni, lecz on strząsnął ich z siebie jak szczenięta. Z trudem dźwignąłem się na nogi, wciąż nie bardzo rozumiejąc, co się właściwie stało.
Przez jedno uderzenie serca Baldanders stał nieruchomo na parapecie, po czym dał ogromnego susa w przepaść. Z pewnością bardzo mu pomógł pas, ale i tak siła jego nóg mogła wprawić w zdumienie. Popłynął przez powietrze szerokim łukiem, opadając powoli ku ziemi. Trzej ludzie, których pociągnął za sobą, roztrzaskali się na skałach cypla.
Wreszcie zetknął się z taflą jeziora, niczym gigantyczny statek, który wymknął się spod kontroli. Biała jak mleko woda wystrzeliła w górę wysoką fontanną, po czym zamknęła się nad nim. Z miejsca, gdzie zniknął, uniosło się ku niebu coś długiego i wijącego się jak wąż, by zniknąć wśród chmur — przypuszczalnie był to metalowy pas. Jednak mimo że wyspiarze długo jeszcze stali z ościeniami gotowymi do rzutu, głowa olbrzyma nie wychyliła się nad powierzchnię wody.
ROZDZIAŁ XXXVIII
PAZUR
Przez całą noc ludzie jeziora plądrowali zamek, ale ja ani nie przyłączyłem się do nich, ani nawet nie udałem się na spoczynek w murach fortecy. Wśród sosen, gdzie odbyliśmy naradę wojenną, znalazłem miejsce doskonale osłonięte przed deszczem, tak że pokrywający ziemię dywan z igieł był zupełnie suchy. Położyłem się tam, pozwoliwszy najpierw obmyć i opatrzyć swoje rany. Obok mnie leżała rękojeść miecza, który niegdyś stanowił własność mistrza Palaemona, później zaś moją. Miałem wrażenie, że śpię obok trupa, ale mimo to nie nawiedziły mnie żadne sny.
Obudził mnie intensywny zapach sosen. Urth była już zwrócona niemal całą twarzą ku słońcu. Bolało mnie całe ciało, a rany po ostrych odłamkach kamieni piekły żywym ogniem, ale dzień był piękny, chyba najcieplejszy od chwili, kiedy opuściłem Thrax i rozpocząłem wędrówkę przez góry. Wyszedłszy spomiędzy drzew ujrzałem taflę jeziora Diuturna lśniącą w promieniach słońca i świeżą trawę zieleniącą się wśród skał.
Usiadłem na głazie, odwrócony plecami do zamku Baldandersa, twarzą zaś do błękitnego jeziora i po raz ostatni wymontowałem ostrze, a raczej resztkę wspaniałego ostrza Terminus Est z pięknej rękojeści ze srebra i onyksu. O wartości miecza stanowi właśnie ostrze, bez niego więc Terminus Est przestał być mieczem. Mimo to rękojeść towarzyszyła mi do końca wędrówki, choć spaliłem pochwę z doskonale wyprawionej ludzkiej skóry. W tej rękojeści zostanie kiedyś osadzone inne ostrze, choć z pewnością nie tak doskonałe, a w dodatku nie będzie należało do mnie.
Ucałowałem resztki ostrza i cisnąłem je do wody.
Potem rozpocząłem poszukiwania. Nie wiedziałem, gdzie dokładnie Baldanders rzucił Pazur Łagodziciela, ale byłem pewien, że w kierunku jeziora. Przypuszczałem jednak, iż nawet takiemu siłaczowi jak on mogło nie udać się cisnąć małego i lekkiego przedmiotu na znaczną odległość.
Szybko nabrałem przekonania, że jeżeli jakimś cudem mu się powiodło, wówczas klejnot przepadł na zawsze, ponieważ jezioro nawet przy samym brzegu miało wiele łokci głębokości. Mimo to nie dawałem za wygraną, ponieważ istniała szansa, że jednak klejnot nie doleciał dc wody, tylko utknął w jakiejś skalnej szczelinie.
Szukałem więc nadal, obawiając się prosić o pomoc ludzi jeziora a jednocześnie lękając się zrobić choćby najkrótszą przerwę, by kto j mnie nie ubiegł. Zapadł zmierzch, nocne ptaki zaczęły żegnać odchodzący dzień, a moi sojusznicy zaproponowali mi gościnę na którejś z ruchomych wysp, lecz ja odmówiłem. Obawiali się ataku ludzi z brzegu, pragnących pomścić śmierć Baldandersa (nie odważyłem się powiedzieć im, że moim zdaniem olbrzym wcale nie zginął, tylko zamieszkał w głębinach jeziora), ale wreszcie udało mi się ich przekonać, żeby zostawili mnie samego wśród skał i głazów tworzących przedmurze cypla.
Wreszcie ogarnęło mnie tak wielkie zmęczenie, iż usiadłem m ogromnym kamieniu, by zaczekać na nadejście świtu. Co jakiś czai wydawało mi się, że dostrzegam lazurową poświatę sączącą się z jakiej: szczeliny albo z wody pod moimi stopami, lecz za każdym razem kiedy pochylałem się lub wyciągałem rękę, by to zbadać, budziłem się raptownie, uświadamiając sobie, że to tylko sen.
Po stokroć nawiedzały mnie niespokojne myśli, czy aby ktoś nie znalazł klejnotu wtedy, kiedy spałem wśród sosen, i przeklinałem się w myślach za to, że uległem zmęczeniu. Jednocześnie wciąż na nowo powtarzałem sobie, iż byłoby znacznie lepiej, gdyby trafił w czyjekolwiek ręce, niż przepadł na zawsze.
Tak jak rozkładające się w ciepłych promieniach słońca mięso zwabia roje much, tak dwór przyciąga najróżniejszych proroków filozofów oraz mędrców, którzy pozostają tam tak długo, na jak długo wystarczy im środków finansowych i odwagi, mając nadzieję (począt kowo na uzyskanie audiencji u Autarchy, później zaś na otrzymanii posady nauczyciela przy jakiejś arystokratycznej rodzinie. Kiedy Thecla miała jakieś szesnaście lat, ogromnie interesowała się wykładami do tyczącymi teogonii oraz podobnymi zagadnieniami — przypuszczam iż takie samo nastawienie ma wiele kobiet w tym wieku. Najlepiej zapamiętałem jeden z nich, podczas którego prelegent przytoczył jako przykład prawdy ostatecznej starożytny dogmat dotyczący istnienia trzech adonajów: miasta (albo ludzi), poetów oraz filozofów. Od zarania świadomych dziejów ludzkości (o ile w ogóle jest możliwe wyznaczenie takiego momentu), w każdej z tych trzech kategorii pojawiło się mnóstwo osób, które podjęły próbę zgłębienia sekretu boskości. Gdyby boska istota nie istniała, z pewnością udałoby im się to odkryć, jeżeli natomiast istnieje, to przecież nie mogła ich zwodzić, sama stanowiąc uosobienie Prawdy. Jednak przesądy pospólstwa, domysły artystów oraz teorie metafizyków tak bardzo oddaliły się od siebie, że obecnie przedstawiciele tych trzech grup nie mogą się ze sobą porozumieć, a ktoś, kto nie wie wystarczająco dużo o każdym z ich pomysłów, łatwo mógłby dojść do wniosku, iż ma do czynienia jedynie z pustą, pozbawioną treści paplaniną.