— Przed drzwiami stoi dwóch dzielnych ludzi, liktorze. Będą ci towarzyszyć, dokądkolwiek pójdziesz, i zaczekają tak długo, aż zechcesz wrócić.
Odparłem, że to bardzo miło z jego strony, a on pospiesznie odwrócił się i ruszył ku drzwiom, nie chcąc zdradzić przede mną, że wie — albo domyśla się — znacznie więcej, niż mi wyjawił. Jednak sztywno wyprostowane plecy, napięte mięśnie karku oraz szybkie kroki były równie wymowne jak ukradkowe spojrzenie kamiennych oczu.
Moją eskortę stanowili dwaj potężni mężczyźni wybrani bez wątpienia ze względu na swą siłę. Ściskając w dłoniach długie metalowe pręty szli albo po bokach, albo z przodu, albo z tyłu, kiedy z przerzuconym przez ramię Terminus Est podążałem krętymi, miejscami dość szerokimi, miejscami zaś bardzo wąskimi uliczkami. Odprawiłem ich na brzegu Acis, mówiąc, że pozostałą część nocy mogą spędzić wedle własnego uznania, po czym wynająłem wąski, nieduży kaik z kolorowym baldachimem (teraz, kiedy słońce odwróciło już twarz od Urth, był on zupełnie zbyteczny) i kazałem zawieźć się w górę rzeki, do pałacu.
Nigdy do tej pory nie płynąłem po Acis. Kiedy usiadłem na rufie, między sternikiem, a zarazem właścicielem łodzi, i czterema wioślarzami, a czysta, zimna woda pędziła tak blisko mnie, że gdybym tylko chciał, mógłbym zanurzyć w niej obie ręce, wydawało mi się zupełnie niemożliwe, aby ta krucha drewniana skorupka, z wysokości Vinculi przypominająca z pewnością maleńkiego owada, zdołała posunąć się pod prąd choćby na odległość jednego łańcucha. Jednak sternik wydał rozkaz i odbiliśmy od brzegu; co prawda nadal znajdowaliśmy się w jego pobliżu, ale, ku memu zdumieniu, pchana równymi pociągnięciami wioseł łódź nie została porwana przez rwący prąd, lecz ruszyła w górę rzeki, chwilami zdając się raczej unosić w powietrzu, niż płynąć po wzburzonej wodzie. Na tylnicy wisiała latarnia o pięciu ametystowych szybkach. W chwili kiedy wydawało mi się, że mimo wysiłków wioślarzy będziemy musieli jednak uznać przewagę żywiołu i niczym źdźbło trawy zostaniemy porwani przez nurt, a następnie roztrzaskamy się na kamiennej ścianie Capulusa, sternik niespodziewanie puścił ster i zapalił knot latarni.
Wbrew moim przewidywaniom nie wydarzyło się nic strasznego. Purpurowe światło rozproszyło nocne ciemności, jednocześnie zaś porwał nas potężny wir, w okamgnieniu przeniósł na odległość co najmniej stu kroków — wioślarze nie czynili najmniejszego wysiłku, aby mu się przeciwstawić — po czym wepchnął kaik do spokojnej zatoczki, w której tłoczyło się kilkanaście ozdobnych łodzi spacerowych. Kamienne schody, bardzo podobne do tych nad Gyoll, gdzie często przychodziłem jako chłopiec — tyle że znacznie czystsze — pięły się stromo w górę, ku oświetlonym pochodniami bramom strzegącym dostępu na teren pałacu.
Wielokrotnie oglądałem to miejsce z Vinculi, dzięki czemu wiedziałem, że pałac w niczym nie przypomina ani ukrytego głęboko pod ziemią Domu Absolutu, ani ponurej fortecy, jaką była nasza Cytadela. Najwyraźniej poprzednicy archonta uznali, iż umocnienia Zaniku Acies i Capulusa, w połączeniu z murami i basztami wzniesionymi na obu krawędziach urwiska, są w stanie zapewnić miastu całkowite bezpieczeństwo. Tutaj blanki miały rozmiary niedużych skrzyń i z pewnością służyły wyłącznie ozdobie, budynki zaś przypominały złocone kopuły rozrzucone na urozmaiconym, barwnym terenie. Z okien mojej kwatery wyglądały jak perydotowe paciorki, które zsunęły się z nitki i rozsypały po różnokolorowym dywanie.
Co prawda przy zdobionych delikatnymi ornamentami bramach stali strażnicy w stalowych półpancerzach i hełmach, z lśniącymi pikami i kawaleryjskimi szablami u boku, wszyscy jednak wyglądali albo jak drugorzędni lub amatorscy aktorzy, albo jak ludzie zadowoleni przede wszystkim z tego, że przez jakiś czas nie muszą brać udziału w zbrojnych potyczkach czy długich, męczących patrolach. Dwaj, którym pokazałem okrągły kawałek sztywnego papieru, ledwo raczyli na niego zerknąć i machnięciem ręki dali mi znak, żebym szedł dalej.
ROZDZIAŁ V
CYRIACA
Zjawiłem się jako jeden z pierwszych. Na pałacowych terenach wciąż jeszcze widać było więcej służby niż gości, która w dodatku zachowywała się tak, jakby dopiero przed chwilą zabrała się do pracy i miała zamiar szybko się z nią uporać. Lokaje zapalali świece w kandelabrach z kryształowymi soczewkami i lampionach zwieszających się z górnych gałęzi drzew, roznosili tace z potrawami i trunkami, stawiali je, przesuwali, poprawiali, następnie zaś odnosili z powrotem do jednego z kopulastych budynków.
Przez jakiś czas spacerowałem bez celu, podziwiając kwiaty w szybko gęstniejącym mroku. Kiedy między kolumnami białego pawilonu dostrzegłem ludzi w kostiumach, natychmiast ruszyłem w ich kierunku.
Opisałem już, jak takie przyjęcie wyglądało w Domu Absolutu. Tutaj, na prowincji, przypominało raczej zabawę dzieci, które postanowiły poprzebierać się w stare ubrania rodziców. Ujrzałem kobiety i mężczyzn w strojach autochtonów, z twarzami pomalowanymi na czerwono i poznaczonymi białymi cętkami, a także jednego człowieka, który, chociaż naprawdę był autochtonem, założył taki sam kostium jak pozostali, ani mniej, ani bardziej autentyczny od innych. Rozbawiło mnie to, ale szybko uświadomiłem sobie, że choć wiemy o tym tylko ja i on, w rzeczywistości jego kostium jest najoryginalniejszy. Obok autochtonów — tych prawdziwych i fałszywych — kręciły się równie, albo nawet jeszcze bardziej, absurdalne postaci: oficerowie przebrani za kobiety i kobiety przebrane za oficerów, eklektycy równie fałszywi jak większość autochtonów, gimnosofiści, ablegaci wraz ze swoimi akolitami, eremici, eilodony, w połowie zwierzęcy a w połowie ludzcy zoantropi, oraz deodandzi i remontadosi w jaskrawych łachmanach, z dziko umalowanymi oczami.
Nagle przyszło mi do głowy, jak niezwykle mógłby zakończyć się ten wieczór, gdyby Nowe Słońce, Dzienna Gwiazda we własnej osobie,pojawiło się równie nagle jak dawno temu, kiedy nazwano je Łagodzicielem, właśnie tutaj, w tym najmniej odpowiednim miejscu, i spojrzało na tych ludzi wzrokiem świeższym od naszego, potem zaś ogłosiło, iż wszyscy oni (ani ja ich nie znałem, ani oni mnie) od tej pory już na zawsze będą odgrywać role, które wybrali sobie na to przyjęcie: autochtoni zamieszkają we wzniesionych z kamieni chatach, by grzać się wysoko w górach przy rozpalonym na posadzce ognisku, prawdziwy autochton przeistoczy się w mieszkańca Thraxu przebranego za autochtona, kobiety będą musiały wystąpić z bronią w ręku przeciwko nieprzyjaciołom Wspólnoty, oficerowie zaczną wypełniać domowe obowiązki, deodandzi będą mamrotać swoje wszeteczeństwa w odludnych zakątkach, remontadosi puszczą z dymem swoje domy i wyruszą w góry, i tylko ja pozostanę nie zmieniony, tak jak niezmienna pozostaje prędkość światła bez względu na matematyczne transformacje, jakim się ją poddaje.
I właśnie wtedy, kiedy uśmiechałem się do siebie, korzystając z tego, że moją twarz okrywa katowska maska, odniosłem wrażenie, jakby ukryty w skórzanym woreczku Pazur poruszył się na mojej piersi, aby przypomnieć mi, że Łagodziciel wcale nie był jedynie czczym żartem i że nadal dysponuję cząstką jego siły. W tej samej chwili rozejrzałem się po sali wypełnionej postaciami odzianymi w przedziwne stroje i dostrzegłem Pelerynę.
Natychmiast ruszyłem ku niej, odtrącając tych, którzy ociągali się z ustąpieniem mi z drogi. (Było ich niewielu, bo choć nikt nie wierzył, że jestem tym, na kogo wyglądam, to mój wzrost sprawiał, iż brano mnie za arystokratę — tym łatwiej, że w pobliżu nie było nikogo, kto byłby nim naprawdę).