Выбрать главу

— Druidzka teoria — stwierdził Geralt. - Znam ją. Wyłożył mi ją kiedyś pewien stary hierofant, jeszcze w Rivii. Dwa dni po naszej rozmowie rozszarpały go szczurołaki. Zachwiania równowagi nie dało się stwierdzić.

- Świat, powtarzam — Dorregaray spojrzał na niego obojętnie — jest w równowadze. Naturalnej równowadze. Każdy gatunek ma swoich naturalnych wrogów, każdy jest naturalnym wrogiem dla innych gatunków. Ludzi to również dotyczy. Wyniszczenie naturalnych wrogów człowieka, któremu się poświęciłeś, a które już się zaczyna obserwować, grozi degeneracją rasy.

— Wiesz co, czarowniku — zdenerwował się Geralt — przejdź się kiedyś do matki, której dziecko pożarł bazyliszek, i powiedz jej, że powinna się cieszyć, bo dzięki temu rasa ludzka ocalała przed degeneracją. Zobaczysz, co ci odpowie.

— Dobry argument, wiedźminie — powiedziała Yennefer podjeżdżając do nich z tyłu na swoim wielkim karoszu. - A ty, Dorregaray, uważaj, co wygadujesz.

— Nie zwykłem ukrywać swoich poglądów. Yennefer wjechała między nich. Wiedźmin zauważył, że złotą siateczkę na włosach zastąpiła przepaska ze zrolowanej, białej chustki.

— Jak najprędzej zacznij je ukrywać, Dorregaray — powiedziała. - Zwłaszcza przed Niedamirem i Rębaczami, którzy już podejrzewają, że zamierzasz przeszkodzić w zabiciu smoka. Póki tylko gadasz, traktują cię jak niegroźnego maniaka. Jeśli jednak spróbujesz coś przedsięwziąć, skręcą ci kark, zanim zdążysz westchnąć.

Czarodziej uśmiechnął się pogardliwie i lekceważąco.

— A poza tym — ciągnęła Yennefer — wygłaszając te poglądy psujesz powagę naszego zawodu i powołania.

— Czymże to?

— Swoje teorie możesz odnosić do wszelkiego stworzenia i robactwa, Dorregaray. Ale nie do smoków. Bo smoki są naturalnymi i najgorszymi wrogami człowieka. I nie o degenerację rasy ludzkiej tu idzie, ale o jej przetrwanie. Żeby przetrwać, trzeba rozprawić się z wrogami, z tymi, którzy mogą to przetrwanie uniemożliwić.

— Smoki nie są wrogami człowieka — wtrącił Geralt. Czarodziejka spojrzała na niego i uśmiechnęła się. Wyłącznie wargami.

— W tej kwestii — powiedziała — zostaw ocenę nam, ludziom. Ty, wiedźmin, nie jesteś od oceniania. Jesteś od roboty.

— Jak zaprogramowany, bezwolny golem?

— Twoje, nie moje porównanie — odparła zimno Yennefer. - Ale cóż, trafne.

— Yennefer — rzekł Dorregaray. - Jak na kobietę o twoim wykształceniu i w twoim wieku wygadujesz zaskakujące brednie. Dlaczegóż to właśnie smoki awansowały u ciebie na czołowych wrogów ludzi? Dlaczego nie inne, stokroć groźniejsze stworzenia, te, które mają na sumieniu stokroć więcej ofiar niż smoki? Dlaczego nie hirikki, widłogony, mantikory, amfisbeny czy gryfy? Dlaczego nie wilki?

— Powiem ci, dlaczego. Przewaga człowieka nad innymi rasami i gatunkami, jego walka o należne w przyrodzie miejsce, o przestrzeń życiową, mogą zostać wygrane tylko wówczas, gdy ostatecznie wyeliminuje się koczownictwo, wędrówki z miejsca na miejsce w poszukiwaniu żarcia, zgodnie z kalendarzem natury. W przeciwnym razie nie osiągnie się należytego tempa rozrodczości, dziecko ludzkie zbyt długo nie jest samodzielne. Tylko bezpieczna za murami miasta lub warowni kobieta może rodzić we właściwym tempie, to znaczy co rok. Płodność, Dorregaray, to rozwój, to warunek przetrwania i dominacji. I tu dochodzimy do smoków. Tylko smok, żaden inny potwór, może zagrozić miastu lub warowni. Gdyby smoki nie zostały wytępione, ludzie dla bezpieczeństwa rozpraszaliby się, zamiast łączyć, bo smoczy ogień w gęsto zabudowanym osiedlu to koszmar, to setki ofiar, to straszliwa zagłada. Dlatego smoki muszą zostać wybite do ostatniego, Dorregaray.

Dorregaray popatrzył na nią z dziwnym uśmiechem na ustach.

— Wiesz, Yennefer, nie chciałbym dożyć chwili, gdy zrealizuje się twoja idea o panowaniu człowieka, gdy tobie podobni zajmą należne im miejsce w przyrodzie. Na szczęście, nigdy do tego nie dojdzie. Prędzej wyrżniecie się nawzajem, wytrujecie, wyzdychacie na dur i tyfus, bo to brud i wszy, nie smoki, zagrażają waszym wspaniałym miastom, w których kobiety rodzą co rok, ale tylko jeden noworodek na dziesięć żyje dłużej niż dziesięć dni. Tak, Yennefer, płodność, płodność i jeszcze raz płodność. Zajmij się, moja droga, rodzeniem dzieci, to bardziej naturalne dla ciebie zajęcie. To zajmie ci czas, który obecnie bezpłodnie tracisz na wymyślanie bzdur. Żegnam.

Popędziwszy konia, czarodziej pocwałował w kierunku czoła kolumny. Geralt, rzuciwszy okiem na bladą i wściekle skrzywioną twarz Yennefer, zaczął współczuć mu z wyprzedzeniem. Wiedział, o co szło. Yennefer, jak większość czarodziejek, była sterylna. Ale jak niewiele czarodziejek bolała nad tym faktem i na wspominanie o nim reagowała prawdziwym szałem. Dorregaray zapewne wiedział o tym. Nie wiedział prawdopodobnie o tym, jaka jest mściwa.

— Narobi sobie kłopotów — syknęła. - Oj, narobi. Uważaj, Geralt. Nie myśl, że jeśli przyjdzie co do czego, a ty nie wykażesz rozsądku, to będę cię bronić.

— Bez obaw — uśmiechnął się. - My, to znaczy wiedźmini i bezwolne golemy, działamy zawsze rozsądnie. Jednoznacznie i wyraźnie wytyczone są bowiem granice możliwości, między którymi możemy się poruszać.

— No, no, patrzcie — Yennefer spojrzała na niego, wciąż blada. - Obraziłeś się jak panienka, której wytknięto brak cnoty. Jesteś wiedźminem, nie zmienisz tego. Twoje powołanie…

— Przestań z tym powołaniem, Yen, bo mnie już zaczyna mdlić.

— Nie mów tak do mnie, mówiłam. A twoje mdłości mało mnie interesują. Jak i wszystkie pozostałe reakcje z ograniczonego, wiedźmińskiego wachlarza reakcji.

— Tym niemniej, obejrzysz niektóre z nich, jeśli nie przestaniesz raczyć mnie opowiadaniami o szczytnych przesłaniach i walce o dobro ludzi. I o smokach, straszliwych wrogach ludzkiego plemienia. Wiem lepiej.

— Tak? — zmrużyła oczy czarodziejka. - A cóż ty takiego wiesz, wiedźminie?

— Choćby to — Geralt zlekceważył gwałtowne, ostrzegawcze drganie medalionu na szyi — że gdyby smoki nie miały skarbców, to pies z kulawą nogą nie interesowałby się nimi, a już na pewno nie czarodzieje. Ciekawe, że przy każdym polowaniu na smoka zawsze kręci się jakiś czarodziej, mocno powiązany z Gildią Jubilerów. Tak jak i ty. I później, chociaż na rynek powinno trafić zatrzęsienie kamieni, jakoś nie trafiają i ich cena nie spada. Nie opowiadaj mi więc o powołaniu i o walce o przetrwanie rasy. Za dobrze i za długo cię znam.

— Za długo — powtórzyła, złowrogo krzywiąc wargi. - Niestety. Ale nie myśl, że dobrze, ty sukinsynu. Psiakrew, jaka ja byłam głupia… Ach, idź do diabła! Patrzeć na ciebie nie mogę!

Krzyknęła, poderwała karosza, ostro pocwałowała do przodu. Wiedźmin wstrzymał wierzchowca, przepuścił wóz krasnoludów, ryczących, klnących, gwiżdżących na kościanych piszczałkach. Między nimi, rozwalony na workach z owsem, leżał Jaskier, pobrzękując na lutni.

— Hej! — ryczał Yarpen Zigrin siedzący na koźle, wskazując na Yennefer. - Coś się tam czerni na szlaku! Ciekawe, co to? Wygląda jak kobyła!

— Bez ochyby! — odwrzasnął Jaskier odsuwając na tył głowy śliwkowy kapelusik. - To kobyła! Wierzchem na wałachu! Niebywałe!

Yarpenowi chłopcy zatrzęśli brodami w chóralnym śmiechu. Yennefer udawała, że nie słyszy.