— Upraszam wybaczenia. - Halabardnik wypił swoje piwo, zamlaskał. - Mam przykazane pod gardłem, nikogo bez glejtu nie puszczać. A podobno całe Hołopole już się zebrało z wozami i chce ruszyć w góry za smokiem. Mam nakazane…
— Twój rozkaz, żołnierzu — zmarszczył brwi Dorregaray — tyczy się tedy motłochu, mogącego zawadzać, dziewek, mogących szerzyć rozpustę i paskudną niemoc, złodziei, szumowin i hultajstwa. Ale nie mnie.
— Nikogo bez glejtu nie przepuszczę — nasrożył się dziesiętnik. - Klnę się…
— Nie klnij się — przerwał mu Trzy Kawki. - Lepiej się jeszcze napij. Tea, nalej temu mężnemu wojakowi. I usiądźmy, panowie. Picie na stojąco, szybko i bez należytego namaszczenia nie przystoi szlachcie.
Usiedli na balach dookoła antałka. Halabardnik, świeżutko pasowany na szlachcica, kraśniał z zadowolenia.
— Pij, dzielny setniku — ponaglał Trzy Kawki.
— Dziesiętnik aby jestem, nie setnik. - Halabardnik jeszcze bardziej pokraśniał.
— Ale będziesz setnik, musowo. - Borch wyszczerzył zęby. - Chłop z ciebie łebski, migiem awansujesz.
Dorregaray, odmawiając dolewki, odwrócił się w stronę Geralta.
— W miasteczku jeszcze głośno o bazyliszku, mości wiedźminie, a ty już za smokiem się rozglądasz, jak widzę — powiedział cicho. - Ciekawe, aż tak potrzebna ci gotówka, czy też dla czystej przyjemności mordujesz stworzenia zagrożone wymarciem?
— Dziwna ciekawość — odrzekł Geralt — ze strony kogoś, kto na łeb na szyję gna, by zdążyć na szlachtowanie smoka, by wybić mu zęby, tak przecież cenne przy wyrobie czarodziejskich leków i eliksirów. Czy to prawda, mości czarodzieju, że te wybite żywemu smokowi są najlepsze?
— Jesteś pewien, że po to tam jadę?
— Jestem. Ale już cię ktoś wyprzedził, Dorregaray. Przed tobą już zdążyła przejechać twoja konfraterka z glejtem, którego ty nie masz. Czarnowłosa, o ile cię to interesuje.
— Na karym koniu?
— Podobno.
— Yennefer — powiedział Dorregaray, zasępiony. Wiedźmin drgnął niezauważalnie dla nikogo.
Zapadła cisza, którą przerwało beknięcie przyszłego setnika.
— Nikogo… bez glejtu…
— Dwieście lintarów wystarczy? — Geralt spokojnie wyciągnął z kieszeni sakiewkę-otrzymaną od grubego wójta.
— Geralt — uśmiechnął się zagadkowo Trzy Kawki — więc jednak…
— Przepraszam cię, Borch. Przykro mi, nie pojadę z wami do Hengfors. Może innym razem. Może się jeszcze spotkamy.
— Nic mnie nie ciągnie do Hengfors — rzekł wolno Trzy Kawki. - Nic a nic, Geralt.
— Schowajcie ten mieszek, panie — rzekł groźnie przyszły setnik. - To zwykłe przekupstwo. Ani za trzysta nie przepuszczę.
— A za pięćset? — Borch wyjął swoją sakiewkę. - Schowaj mieszek, Geralt. Ja zapłacę myto. Zaczęło mnie to bawić. Pięćset, panie żołnierzu. Po sto od sztuki, licząc moje dziewczęta za jedną piękną sztukę. Co?
— Ojej, jej, jej — zafrasował się przyszły setnik, chowając pod kurtę sakiewkę Borcha. - Co ja królowi powiem?
— Powiesz mu — rzekł Dorregaray, prostując się i wyjmując zza pasa ozdobną różdżkę ze słoniowej kości — strach cię obleciał, gdy popatrzyłeś.
— Na co, panie?
Czarodziej skinął różdżką, krzyknął zaklęcie. Sosna, rosnąca na nadrzecznej skarpie eksplodowała ogniem, cała, w jednym momencie, od ziemi aż po wierzchołek pokryła się szalejącymi płomieniami.
— Na koń! - Jaskier, zrywając się, zarzucił lutnię na plecy. - Na koń, panowie! I panie!
— Zaporę precz! — wrzasnął do halabardników bogaty dziesiętnik, mający wielkie szansę zostać setnikiem.
Na moście, za zaporą, Vea ściągnęła wodze, koń zatańczył, zadudnił kopytami po balach. Dziewczyna, miotając warkoczami, krzyknęła przeszywająco.
— Słusznie, Vea! — odkrzyknął Trzy Kawki. - Dalej, waszmościowie, po komach! Pojedziemy po zerrikańsku, z łomotem i świstem!
IV
— No i patrzcie — rzekł najstarszy z Rębaczy, Boholt, ogromny i zwalisty, niczym pień starego dębu. - Niedamir nie przegnał was na cztery wiatry, proszę waszmości, chociaż pewien byłem, że tak właśnie zrobi. Cóż, nie nam, chudopachołkom, kwestionować królewskie decyzje. Zapraszamy do ogniska. Mośćcie sobie legowiska, chłopcy. A tak między nami, wiedźminie, to o czym z królem gadałeś?
— O niczym — powiedział Geralt, wygodniej opierając plecy o podciągnięte w stronę ognia siodło. - Nawet do nas nie wyszedł z namiotu. Wysłał tylko tego swojego totumfackiego, jak mu tam…
— Gyllenstiern — podpowiedział Yarpen Zigrin, krępy, brodaty krasnolud, wtaczając w ogień olbrzymi, smolny karcz przytaszczony z zarośli. - Nadęty bubek. Wieprz opasły. Jakeśmy dołączyli, to przyszedł, nos zadarł po same chmury, phu-phu, pamiętajcie, rzecze, krasnoludy, przy kim tu komenda, komu tu posłuch należny, tu król Niedamir rozkazuje, a jego słowo to prawo i tak dalej. Stałem i słuchałem, i myślałem sobie, że każę go swoim chłopakom obalić na ziemię i obszczam mu płaszcz. Alem poniechał, wiecie, znowu by hyr poszedł, że krasnoludy złośliwe, że agresywne, że sukinsyny i że niemożliwa jest… jak to się nazywa, cholera… kołogzystencja, czy jak tam. I zaraz znowu byłby gdzieś pogrom, w jakimś miasteczku. Słuchałem tedy grzecznie, głową kiwałem.
— Wychodzi na to, że pan Gyllenstiern nic innego nie umie — powiedział Geralt. - Bo i nam to samo powiedział, i tez przyszło nam kiwać głowami.
— A po mojemu — odezwał się drugi z Rębaczy, układając derkę na kupie chrustu — źle się stało, że was Niedamir nie przegnał. Ludu ciągnie na tego smoka, aż strach. Całe mrowie. To już nie wyprawa, a kondukt na żalnik. Ja tam w tłoku bić się nie lubię.
— Daj spokój, Niszczuka — powiedział Boholt. - W kupie wędrować raźniej. Cóżeś to, nigdy na smoki nie chadzał? Zawsze za smokiem ćma ludu ciągnie, jarmark cały, istny zamtuz na kółkach. Ale gdy się gad pokaże, to wiesz, kto w polu zostaje. My, nie kto inny.
Boholt zamilkł na chwilę, pociągnął solidnie z wielkiego, oplecionego wikliną gąsiora, hałaśliwie smarknął, od-kaszlnął.
— Inna rzecz — ciągnął — że praktyka pokazuje, że nieraz dopiero po zabiciu smoka zaczyna się uciecha i rzeźba, i lecą głowy niby gruchy. Dopiero, gdy skarbiec się dzieli, myśliwi skaczą sobie do oczu. Co, Geralt? Hę? Mam rację? Wiedźminie, mówię do ciebie.
— Znane mi są takie wypadki — potwierdził Geralt sucho.
— Znane, powiadasz. Zapewne ze słyszenia, bo nie obiło mi się o uszy, byś kiedyś na smoki polował. Jak długo żyję, nie słyszałem, by wiedźmin na smoki chodził. Tym dziwniejsze, żeś się tu. zjawił.
— Prawda — wycedził Kennet, zwany Zdzieblarzem, najmłodszy z Rębaczy. - Dziwne to jest. A my…
— Zaczekaj, Zdzieblarz. Ja teraz mówię — przerwał mu Boholt. - Zresztą, długo gadać nie zamierzam. Wiedźmin i tak już wie, o co mi idzie. Ja jego znam i on mnie zna, do tej pory w drogę sobie nie właziliśmy i dalej chyba nie będziemy. No, bo zauważcie, chłopaki, że gdybym ja, dla przykładu, wiedźminowi chciał w robocie przeszkadzać albo łup sprzed nosa zachachmęcić, to przecież wiedźmin z miejsca by mnie swoją wiedźmińską brzytwą chlasnął i w prawie byłby. Mam rację?
Nikt nie potwierdził ani też nie zaprzeczył. Nie wyglądało, by Boholtowi specjalnie zależało na jednym lub drugim.