— Jak go zabić? A zwyczajnie! — krzyknął nagle Kozojed. - Nie ma co medytować, dajcie prędko jakiego zwierzaka. Napchamy go czymś trującym i podrzucimy gadu, niech sczeźnie.
Dorregaray popatrzył na szewca z ukosa, Boholt splunął, Jaskier odwrócił głowę z grymasem obrzydzenia. Yarpen Zigrin uśmiechał się obleśnie, wziąwszy się pod boki.
— Co tak patrzycie? — spytał Kozojed. - Weźmy się do roboty, trzeba uradzić, czym napchamy ścierwo, żeby gad skapiał co rychlej. Musi to być coś, co jest strasznie jadowite, trujące albo zgniłe.
— Aha — przemówił krasnolud, wciąż z uśmiechem. - Coś, co jest jadowite, paskudne i śmierdzące. Wiesz co, Kozojed? Wychodzi, że to ty.
— Co?
— Gówno. Zjeżdżaj stąd, ciżmopsuju, niech oczy moje na ciebie nie patrzą.
— Panie Dorregaray — rzekł Boholt podchodząc do czarodzieja. - Okażcie przydatność. Przypomnijcie sobie legendy i podania. Co wam wiadomo o złotych smokach?
Czarodziej uśmiechnął się, prostując się wyniośle.
— Co mi wiadomo o złotych smokach, pytasz? Mało, ale wystarczająco wiele.
— Słuchamy tedy.
— A słuchajcie, i słuchajcie uważnie. Tam, przed nami, siedzi złoty smok. Żywa legenda, być może ostatnie i jedyne w swoim rodzaju stworzenie, jakie ocalało przed waszym morderczym szałem. Nie zabija się legendy. Ja, Dorregaray, nie pozwolę wam ruszyć tego smoka. Zrozumiano? Możecie się pakować, troczyć juki i wracać do domów.
Geralt był przekonany, że wybuchnie wrzawa. Mylił się.
— Mości czarodzieju — przerwał ciszę głos Gyllenstierna. - Baczcie no, co i do kogo mówicie. Król Niedamir może kazać wam, Dorregarayowi, troczyć juki i wynosić się do diabła. Ale nie odwrotnie. Czy to jest jasne?
— Nie — rzekł dumnie czarodziej. - Nie jest. Bo ja jestem mistrz Dorregaray i nie będzie mi rozkazywał ktoś, kogo królestwo obejmuje obszar widoczny z wysokości ostrokołu parszywej, brudnej i zasmrodzonej warowni. Czy wiecie, panie Gyllenstiern, że jeśli wypowiem zaklęcie i wykonam ruch ręką, to zmienicie się w krowi placek, a wasz nieletni król w coś niewypowiedzianie gorszego? Czy to jest jasne?
Gyllenstiern nie zdążył odpowiedzieć, bowiem Boholt, przystąpiwszy do Dorregaraya, chwycił go za ramię i obrócił ku sobie. Niszczuka i Zdzieblarz, milczący i ponurzy, wysunęli się zza pleców Boholta.
— Słuchajcie no, panie magiku — rzekł cicho ogromny Rębacz. - Zanim zaczniecie wykonywać te wasze ruchy ręką, posłuchajcie. Mógłbym długo tłumaczyć, proszę waszmości, co sobie robię z twoich zakazów, z twoich legend i z twojego głupiego gadania. Ale nie chce mi się. Niech więc to starczy ci za moją odpowiedź.
Boholt odchrząknął, przyłożył palec do nosa i z bliskiej odległości nasmarkał czarodziejowi na czubki butów.
Dorregaray pobladł, ale nie poruszył się. Widział — jak i wszyscy — morgenstern łańcuchowy na łokciowej długości trzonku trzymany przez Niszczukę w nisko opuszczonej dłoni. Wiedział — jak i wszyscy — ze czas, potrzebny na rzucenie zaklęcia jest nierównie dłuższy od czasu, jaki potrzebny będzie Niszczuce na rozwalenie mu głowy na ćwierci.
— No — powiedział Boholt. - A teraz odejdźcie grzecznie na bok, proszę waszmości. A jeśli przyjdzie ci ochota znowu otworzyć gębę, to prędko wetknij sobie w nią wiecheć trawy. Bo jeśli jeszcze raz usłyszę twoje stękania, to mnie popamiętasz.
Boholt odwrócił się, zatarł dłonie.
— No, Niszczuka, Zdzieblarz, do roboty, bo nam gad w końcu ucieknie.
— Nie wygląda, żeby on miał zamiar uciekać — powiedział Jaskier obserwujący przedpole. - Patrzcie no na niego.
Złoty smok, siedzący na pagórku, ziewnął, zadarł głowę, zamachał skrzydłami, smagnął ziemię ogonem.
— Królu Niedamirze i wy, rycerze! — zaryczał rykiem brzmiącym jak mosiężna trąba. - Jestem smok Villentre-tenmerth! Jak widzę, nie ze wszystkim zatrzymała was lawina, którą to ja, nie chwalący się, spuściłem wam na głowy. Dotarliście aż tutaj. Jak wiecie, z doliny tej są tylko trzy wyjścia. Na wschód, ku Hołopolu, i na zachód, ku Caingorn. I z tych dróg możecie skorzystać. Północnym wąwozem, panowie, nie pójdziecie, bo ja, Yillentretenmerth, zabraniam wam tego. Jeśli zaś ktoś mego zakazu respektować nie zechce, wyzywam go oto na bój, na honorowy, rycerski pojedynek. Na broń konwencjonalną, bez czarów, bez ziania ogniem. Walka do pełnej kapitulacji jednej ze stron. Czekam odpowiedzi przez herolda waszego, jak każe zwyczaj!
Wszyscy stali otworzywszy szeroko usta.
— On gada! — sapnął Boholt. - Niebywałe!
— I do tego strasznie mądrze — rzekł Yarpen Zigrin. - Czy ktoś wie, co to jest broń konfesjonalna?
— Zwykła, niemagiczna — powiedziała Yennefer marszcząc brwi. - Mnie jednak zastanawia coś innego. Nie można mówić artykułowanie, mając rozwidlony język. Łajdak używa telepatii. Uważajcie, to działa w obie strony. Może czytać wasze myśli.
— Co on, zgłupiał ze szczętem, czy jak? — zdenerwował się Kennet Zdzieblarz. - Honorowy pojedynek? Z głupim gadem? A takiego! Idziemy na niego kupą! W kupie siła!
— Nie.
Obejrzeli się.
Eyck z Denesle, już na koniu, w pełnej zbroi, z kopią osadzoną przy strzemieniu, prezentował się dużo lepiej niż na piechotę. Spod podniesionej zasłony hełmu gorzały zgorączkowane oczy, bielała blada twarz.
— Nie, panie Kennet — powtórzył rycerz. - Chyba, że po moim trupie. Nie dopuszczę, by obrażano w mojej obecności honor rycerski. Kto odważy się złamać zasady honorowego pojedynku…
Eyck mówił coraz głośniej, egzaltowany głos łamał mu się i drżał z podniecenia.
— …kto znieważy honor, znieważy i mnie, i krew jego lub moja popłynie na tę umęczoną ziemię. Bestia żąda pojedynku? Dobrze więc! Niechaj herold otrąbi moje imię! Niech zadecyduje sąd bogów! Za smokiem siła kłów i pazurów, i piekielna złość, a za mną…
— Co za kretyn — mruknął Yarpen Zigrin.
— …za mną prawość, za mną wiara, za mną łzy dziewic, które ten gad…
— Skończ, Eyck, bo rzygać się chce! — wrzasnął Boholt.
— Dalej, w pole! Bierz się za smoka, zamiast gadać!
— Ej, Boholt, zaczekaj — rzekł nagle krasnolud szarpiąc brodę. - Zapomniałeś o umowie? Jeśli Eyck położy gadzinę, weźmie połowę…
— Eyck nic nie weźmie — wyszczerzył zęby Boholt. - Znam go. Jemu wystarczy, jeśli Jaskier ułoży o nim piosenkę.
— Cisza! — oznajmił Gyllenstiern. - Niech tak będzie. Przeciwko smokowi wystąpi prawy rycerz błędny, Eyck z Deńesle, walczący w barwach Caingorn jako kopia i miecz króla Niedamira. Taka jest królewska decyzja!
— No i masz — zgrzytnął zębami Yarpen Zigrin. - Kopia i miecz Niedamira. Załatwił nas caingornski królik. I co teraz?
— Nic — Boholt splunął. - Nie chcesz chyba zadzierać z Eyckiem, Yarpen? On gada głupio, ale jeśli już wlazł na konia i podniecił się, to lepiej schodzić mu z drogi. Niech idzie, zaraza, i niech załatwi smoka. A potem się zobaczy.
— Kto będzie heroldem? — spytał Jaskier. - Smok chciał herolda. Może ja?
— Nie. To nie piosenki śpiewać, Jaskier — zmarszczył się Boholt. - Heroldem niech będzie Yarpen Zigrin. Ma głos jak buhaj.
— Dobra, co mi tam — rzekł Yarpen. - Dawajcie mi tu chorążego ze znakiem, żeby wszystko było jak należy.
— Tylko grzecznie mówcie, panie krasnoludzie. I dwornie — upomniał Gyllenstiern.
— Nie uczcie mnie jak gadać — krasnolud dumnie wypiął brzuch. - Chodziłem w poselstwa już wtedy, kiedy wy jeszczeście na chleb mówili: «bep», a na muchy: "tapty"
Smok w dalszym ciągu spokojnie siedział na pagórku, wesoło machając ogonem. Krasnolud wdrapał się na największy głaz, odchrząknął i splunął.
— Hej, ty tam! — zaryczał, biorąc się pod boki. - Smoku chędożony! Słuchaj, co ci rzeknie herold! Znaczy się ja! Jako pierwszy zabierze się do ciebie honorowo obłędny rycerz Eyck z Denesle! I wrazi ci kopię w kałdun, wedle świętego zwyczaju, na pohybel tobie, a na radość biednym dziewicom i królowi Niedamirowi! Walka ma być honorowa i wedle prawa, ziać ogniem nie łza, a jeno konfesjonalnie łupić jeden drugiego, dopokąd ten drugi ducha nie wyzionie albo nie zemrze! Czego ci życzymy z duszy, serca! Pojąłeś, smoku?
Smok ziewnął, zamachał skrzydłami, a potem, przypadłszy do ziemi, szybko zlazł z pagóra na równy teren.
— Pojąłem, cny heroldzie! — odryczał. - Niech tedy wystąpi w pole szlachetny Eyck z Denesle. Jam gotów!
— Istne jasełki — Boholt splunął, ponurym wzrokiem odprowadzając Eycka, stępa wyjeżdżającego zza bariery głazów. - Cholerna kupa śmiechu…
— Zamknij jadaczkę, Boholt — krzyknął Jaskier zacierając ręce. - Patrz, Eyck idzie do szarży! Psiakrew, ale będzie piękna ballada!
— Hurra! Wiwat Eyck! — krzyknął ktoś z grupy łuczników Niedamira.
— A ja — odezwał się ponuro Kozojed — ja bym go jednak dla pewności napchał siarką.
Eyck, już w polu, odsalutował smokowi uniesioną kopią, zatrzasnął zasłonę hełmu i uderzył konia ostrogami.
— No, no — powiedział krasnolud. - Głupi to on może jest, ale na szarżowaniu faktycznie się zna. Patrzcie tylko!
Eyck, schylony, zaparty w siodle, zniżył kopię w pełnym galopie. Smok, wbrew oczekiwaniom Geralta, nie odskoczył, nie ruszył półkolem, ale przypłaszczony do ziemi, popędził prosto na atakującego rycerza.
— Bij go! Bij, Eyck! — wrzasnął Yarpen.
Eyck, choć niesiony galopem, nie uderzył na wprost, na oślep. W ostatniej chwili zmienił zwinnie kierunek, przerzucił kopię nad końskim łbem. Przelatując obok smoka, z całej mocy pchnął, stając w strzemionach. Wszyscy wrzasnęli jednym głosem. Geralt nie przyłączył się do chóru.
Smok uniknął pchnięcia w delikatnym, zwinnym, pełnym gracji obrocie i zwijając się jak żywa, złota wstęga, błyskawicznie, ale miękko, iście po kociemu, sięgnął łapą pod brzuch konia. Koń kwiknął, wysoko wyrzucając zad, rycerz zakolebał się w siodle, ale nie wypuścił kopii. W momencie, gdy koń prawie zarywał się chrapami w ziemię, smok ostrym pociągnięciem łapy zmiótł Eycka z siodła. Wszyscy widzieli lecące w górę, wirujące blachy pancerza, wszyscy usłyszeli brzęk i huk, z jakim rycerz zwalił się na ziemię.