Выбрать главу

— Chodu, chłopaki!!! W góry!!! - zawył Yarpen Zigrin przekrzykując wrzask Niszczuki przywalonego koniem. Powiewając brodami krasnoludy kopnęły się ku skałom z szybkością zadziwiającą przy ich krótkich nogach. Smok nie ścigał ich. Siadł spokojnie i rozejrzał się. Niszczuka miotał się i wrzeszczał pod koniem. Boholt leżał bez ruchu. Zdzieblarz pełzł w stronę skał, bokiem, jak ogromny, żelazny krab.

— Niewiarygodne — szeptał Dorregaray. - Niewiarygodne…

— Hej! — Jaskier targnął się w powrozach, aż wóz zadygotał. - Co to jest? Tam! Patrzcie!

Od strony wschodniego wąwozu widać było wielką chmurę kurzu, rychło też dobiegły ich krzyki, turkot i tętent. Smok wyciągnął szyję, popatrując.

Na równinę wtoczyły się trzy wielkie wozy, wypełnione zbrojnym ludem. Rozdzielając się zaczęły okrążać smoka.

— To… psiakrew, to milicja i cechy z Hołopola! — zawołał Jaskier. - Obeszli źródła Braa! Tak, to oni! Patrzcie, to Kozojed, tam, na czele!

Smok zniżył głowę, delikatnie popchnął w stronę wozu małe, szarawe, popiskujące stworzonko. Potem uderzył ogonem po ziemi, zaryczał donośnie i pomknął jak strzała na spotkanie Hołopolan.

— Co to jest? — spytała Yennefer. - To małe? To, co kręci się w trawie? Geralt?

— To, czego smok bronił przed nami — powiedział wiedźmin. - To, co wykluło się niedawno w jaskini, tam, w północnym kanionie. Smoczątko wyklute z jaja smoczy-cy otrutej przez Kozojeda.

Smoczątko, potykając się i szorując po ziemi wypukłym brzuszkiem, chwiejnie podbiegło do wozu, pisnęło, stanęło słupka, rozcapierzyło skrzydełka, potem zaś bez zastanowienia przylgnęło do boku czarodziejki. Yennefer, z wielce niewyraźną miną, westchnęła głośno./

— Lubi cię — mruknął Geralt.

— Młody, ale niegłupi — Jaskier wykręcając się w więzach, wyszczerzył zęby. - Patrzcie, gdzie wetknął łebek, chciałbym być na jego miejscu, cholera. Hej, mały, uciekaj! To Yennefer! Postrach smoków! I wiedźminów. A przynajmniej jednego wiedźmina…

— Milcz, Jaskier — krzyknął Dorregaray. - Patrzcie tam, na pole! Już go dopadli, niech ich zaraza!

Wozy Hołopolan, dudniąc niczym bojowe rydwany, gnały na atakującego je smoka.

— Lać go! — ryczał Kozojed, uczepiony pleców woźnicy. - Lać go, kumotrzy, gdzie popadnie i czym popadnie! Nie żałować!

Smok zwinnie uskoczył przed najeżdżającym na niego pierwszym wozem, błyskającym ostrzami kos, wideł i rohatyn, ale dostał się między dwa następne, z których, targnięta rzemieniami, spadła na niego wielka, podwójna, rybacka sieć. Smok, zaplątany, zwalił się, poturlał, zwinął w kłębek, rozkraczył łapy. Sieć, rwana na strzępy, zatrzeszczała ostro. Z pierwszego wozu, który zdołał zawrócić, ciśnięto na niego następne sieci, oplatając go dokumentnie. Dwa pozostałe wozy też zakręciły, pomknęły ku smokowi, turkocąc i podskakując na wybojach.

— Popadłeś w sieci, karasiu! — darł się Kozojed. - Zaraz my ciebie z łuski oskrobiemy!

Smok zaryczał, buchnął strzelającym w niebo strumieniem pary. Hołopolscy milicjanci sypnęli się ku niemu, zeskakując z wozów. Smok zaryczał znowu, rozpaczliwie, rozwibrowanym rykiem.

Z północnego kanionu przyszła odpowiedź, wysoki, bojowy krzyk.

Wyciągnięte w szaleńczym galopie, powiewając jasnymi warkoczami, gwiżdżąc przenikliwie, otoczone migotliwymi błyskami szabel, z wąwozu wypadły…

— Zerrikanki! — krzyknął wiedźmin bezsilnie szarpiąc powrozy.

— O, cholera! — zawtórował Jaskier. - Geralt! Rozumiesz?

Zerrikanki przejechały przez ciżbę jak gorący nóż przez faskę masła, znacząc drogę porąbanymi trupami, w biegu zeskoczyły z koni, stając obok targającego się w sieci smoka. Pierwszy z nadbiegających milicjantów natychmiast stracił głowę. Drugi zamierzył się na Veę widłami, ale Zerrikanka, trzymając szablę oburącz, odwrotnie, końcem do dołu, rozchlastała go od krocza po mostek. Pozostali zrejterowali pospiesznie.

— Na wozy! — ryknął Kozojed. - Na wozy, kumotrzy! Wozami ich rozjedziemy!

— Geralt! — krzyknęła nagle Yennefer, kurcząc związane nogi i nagłym rzutem wpychając je pod wóz, pod wykręcone do tyłu, skrępowane ręce wiedźmina. - Znak Igni! Przepalaj! Wyczuwasz powróz? Przepalaj, do cholery!

— Na ślepo? — jęknął Geralt. - Poparzę cię, Yen!

— Składaj Znak! Wytrzymam!

Usłuchał, poczuł mrowienie w palcach; złożonych w Znak Igni tuż nad związanymi kostkami czarodziejki. Yennefer odwróciła głowę, wgryzła się w kołnierz kubraczka tłumiąc jęk. Smoczątko, piszcząc, tłukło skrzydełkami u jej boku.

— Yen!

— Przepalaj! — zawyła.

Więzy puściły w momencie, gdy obrzydliwy, mdlący odór przypiekanej skóry stał się nie do wytrzymania. Dorregaray wydał z siebie dziwny odgłos i zemdlał, obwisły w pętach u koła wozu.

Czarodziejka, skrzywiona z bólu, wyprężyła się, unosząc wolną już nogę. Krzyknęła wściekłym, pełnym bólu i złości głosem. Medalion na szyi Geralta zatargał się jak żywy. Yennefer wyprężyła udo i machnęła nogą w stronę szarżujących wozów hołopolskiej milicji, wykrzyczała zaklęcie. Powietrze zatrzeszczało i zapachniało ozonem.

— O, bogowie — jęknął Jaskier w podziwie. - Cóż to będzie za ballada, Yennefer!

Zaklęcie, rzucone zgrabną nóżką, nie ze wszystkim udało się czarodziejce. Pierwszy wóz, wraz ze wszystkim, co się na nim znajdowało, nabrał po prostu kaczeńcowe żółtej barwy, czego hołopolscy wojownicy w zapale bitewnym nawet nie zauważyli. Z drugim wozem poszło lepiej — cała jego załoga w okamgnieniu zmieniła się w ogromne, kostropate żaby, które, rechocąc uciesznie, rozkicały się na wszystkie strony. Wóz, pozbawiony kierownictwa, przewrócił się i rozleciał. Konie, rżąc histerycznie, umknęły w dal, wlokąc za sobą ułamany dyszel.

Yennefer zagryzła wargi i ponownie zamachała nogą w powietrzu. Kaczeńcowy wóz, wśród skocznych tonów muzyki, dobiegającej skądś z góry, rozpłynął się nagle w kaczeńcowy dym, a cała jego obsada klapnęła w trawę, ogłupiała, tworząc malowniczą kupę. Koła trzeciego wozu z okrągłych zrobiły się kwadratowe i skutek był natychmiastowy. Konie stanęły dęba, wóz wywalił się, a hołopolskie wojsko wykuliło się i posypało na ziemię. Yennefer, już z czystej mściwości, machała zawzięcie nogą i krzyczała zaklęcia, zamieniając Hołopolan na chybił trafił w żółwie, gęsi, stonogi, flamingi i pasiaste prosięta. Zerrikanki wprawnie i metodycznie dorzynały pozostałych.

Smok, poszarpawszy wreszcie sieć na strzępy, zerwał się, załopotał skrzydłami, zaryczał i pomknął, wyciągnięty jak struna, za ocalałym z pogromu, umykającym szewcem Kozojedem. Kozojed pomykał jak jeleń, ale smok był szybszy. Geralt, widząc rozwierającą się paszczę i błyskające zęby, ostre jak sztylety, odwrócił głowę. Usłyszał makabryczny wrzask i obrzydliwy chrzęst. Jaskier krzyknął zduszonym głosem. Yennefer, z twarzą białą jak płótno, zgięła się w pół, wykręciła w bok i zwymiotowała pod wóz.

Zapadła cisza, przerywana jedynie okazjonalnym gęganiem, kumkaniem i pokwikiwaniem niedobitków hołopolskiej milicji.

Vea, uśmiechnięta nieładnie, stanęła nad Yennefer, szeroko rozstawiwszy nogi. Zerrikanka uniosła szablę. Yennefer, blada, uniosła nogę.

— Nie — powiedział Borch, zwany Trzy Kawki, siedzący na kamieniu. Na kolanach trzymał smoczątko, spokojne i zadowolone.

— Nie będziemy zabijać pani Yennefer — powtórzył smok Villentretenmerth. - To już nieaktualne. Co więcej, teraz jesteśmy wdzięczni pani Yennefer za nieocenioną pomoc. Uwolnij ich, Vea.

— Rozumiesz, Geralt? — szepnął Jaskier, rozcierając zdrętwiałe ręce. - Rozumiesz? Jest taka starożytna ballada o złotym smoku. Złoty smok może…

— Może przybrać każdą postać — mruknął Geralt. - Również ludzką. Też o tym słyszałem. Ale nie wierzyłem.

— Panie Yarpenie Zigrin! — zawołał Villentretenmerth do krasnoluda uczepionego pionowej skały na wysokości dwudziestu łokci nad ziemią. - Czego tam szukacie? Świstaków? Nie jest to wasz przysmak, jeśli dobrze pamiętam. Zejdźcie na dół i zajmijcie się Rębaczami. Potrzebują pomocy. Nie będzie się już zabijać. Nikogo.

Jaskier, rzucając niespokojne spojrzenia na Zerrikanki, czujnie krążące po pobojowisku, cucił wciąż nieprzytomnego Dorregaraya. Geralt smarował maścią i opatrywał poparzone kostki Yennefer. Czarodziejka syczała z bólu i mruczała zaklęcia.

Uporawszy się z zadaniem, wiedźmin wstał.

— Zostańcie tu — powiedział. - Muszę z nim porozmawiać.

Yennefer krzywiąc się wstała.

— Idę z tobą, Geralt — wzięła go pod rękę. - Mogę? Proszę, Geralt.

— Ze mną, Yen? Myślałem…

— Nie myśl — przycisnęła się do jego ramienia.

— Yen?

— Już dobrze, Geralt.

Spojrzał w jej oczy, które były ciepłe. Jak dawniej. Pochylił głowę i pocałował w usta, gorące, miękkie i chętne. Jak dawniej.

Podeszli. Yennefer, podtrzymywana, dygnęła głęboko, jak przed królem, ujmując suknię końcami palców.

— Trzy Kaw… Villentretenmerth… — powiedział wiedźmin.

— Moje imię w wolnym przekładzie na wasz język oznacza Trzy Czarne Ptaki — powiedział smok. Smoczątko, wczepione pazurkami w jego przedramię, podstawiło kark pod głaszczącą dłoń.

— Chaos i Porządek — uśmiechnął się Villentretenmerth. - Pamiętasz, Geralt? Chaos to agresja, Porządek to obrona przed nią. Warto pędzić na koniec świata, by przeciwstawić się agresji i złu, prawda, wiedźminie? Zwłaszcza, jak mówiłeś, gdy zapłata jest godziwa. A tym razem była. To był skarb smoczycy Myrgtabrakke, tej otrutej pod Hołopolem. To ona mnie wezwała, bym jej pomógł, bym powstrzymał grożące jej zło. Myrgtabrakke odleciała już, krótko po tym, gdy zniesiono z pola Eycka z Denesle. Czasu miała dość, gdy wy gadaliście i kłóciliście się. Ale zostawiła mi swój skarb, moją zapłatę.