Smoczątko pisnęło i zatrzepotało skrzydełkami.
— Więc ty…
— Tak — przerwał smok. - Cóż, takie czasy. Stworzenia, które wy zwykliście nazywać potworami, od pewnego czasu czują się coraz bardziej zagrożone przez ludzi. Nie dają już sobie rady same. Potrzebują Obrońcy. Takiego… wiedźmina.
— A cel… Cel, który jest na końcu drogi?
— Oto on — Villentretenmerth uniósł przedramię. Smoczątko pisnęło przestraszone. - Właśnie go osiągnąłem. Dzięki niemu przetrwam, Geralcie z Rivii, udowodnię, że nie ma granic możliwości. Ty też znajdziesz kiedyś taki cel, wiedźminie. Nawet ci, co się różnią, mogą przetrwać. Żegnaj, Gerąlt. Żegnaj, Yennefer.
Czarodziejka, chwytając mocniej ramię wiedźmina, dygnęła ponownie. Villentretenmerth wstał, spojrzał na nią, a twarz miał bardzo poważną.
— Wybacz szczerość i prostolinijność, Yennefer. To jest wypisane na waszych twarzach, nie muszę nawet starać się czytać w myślach. Jesteście stworzeni dla siebie, ty i wiedźmin. Ale nic z tego nie będzie. Nic. Przykro mi.
— Wiem — Yennefer pobladła lekko. - Wiem, Villentretenmerth. Ale i ja chciałabym wierzyć, że nie ma granicy możliwości. A przynajmniej w to, że jest ona jeszcze bardzo daleko.
Vea podchodząc dotknęła ramienia Geralta, wypowiedziała szybko kilka słów. Smok zaśmiał się.
— Gerąlt, Vea mówi, że długo pamiętać będzie balię "Pod Zadumanym Smokiem". Liczy, że się jeszcze kiedyś spotkamy.
— Co? — spytała Yennefer mrużąc oczy.
— Nic — rzekł szybko wiedźmin. - Villentretenmerth…
— Słucham cię, Geralcie z Rivii.
— Możesz przybrać każdą postać. Każdą, jaką zechcesz.
— Tak.
— Dlaczego więc człowiek? Dlaczego Borch z trzema czarnymi ptakami w herbie? Smok uśmiechnął się pogodnie.
— Nie wiem, Gerąlt, w jakich okolicznościach zetknęli się po raz pierwszy ze sobą odlegli przodkowie naszych ras. Ale faktem jest, że dla smoków nie ma niczego bardziej odrażającego niż człowiek. Człowiek budzi w smokach instynktowny, nieracjonalny wstręt. Ze mną jest inaczej. Dla mnie… jesteście sympatyczni. Żegnajcie.
To nie była stopniowa, rozmazująca się transformacja, ani mgliste, roztętnione drżenie jak przy iluzji. To było-nagłe jak mgnienie oka. W miejscu, gdzie przed sekundą stał kędzierzawy rycerz w tunice ozdobionej trzema czarnymi ptakami, siedział złoty smok, wyciągając wdzięcznie długą, smukłą szyję. Skłoniwszy głowę smok rozpostarł skrzydła, olśniewająco złote w promieniach słońca. Yennefer westchnęła głośno.
Vea, już w siodle, obok Tei, pokiwała ręką.
— Vea — powiedział wiedźmin — miałaś rację.
— Hm?
— On jest najpiękniejszy.
OKRUCH LODU
I
Zdechła owca, spuchła i wzdęta, godząca w niebo zesztywniałymi nogami, poruszyła się. Geralt, przykucnięty pod murem, wolno wydobył miecz, uważając, by klinga nie zgrzytnęła o okucia pochwy. W odległości dziesięciu kroków od niego kupa odpadków wygarbiła się nagle i zafalowała. Wiedźmin zerwał się i skoczył, zanim jeszcze dobiegła do niego fala smrodu bijąca z poruszonego śmieciowiska.
Zakończona obłym, wrzecionowatym, najeżonym kolcami zgrubieniem macka, wystrzelając nagle spod śmieci, pomknęła mu na spotkanie z niesamowitą prędkością. Wiedźmin pewnie wylądował na resztkach rozwalonego mebla, chwiejących się na kupie zgniłych warzyw, zabalansował, złapał równowagę, jednym krótkim cięciem miecza rozpłatał mackę, odcinając maczugowatą przyssawkę. Natychmiast odskoczył, ale tym razem ześlizgnął się z desek i po uda zapadł w grząskie gnojowisko.
Śmietnik eksplodował, buchnęła w górę gęsta, smrodliwa maź, skorupy garnków, przegniłe szmaty i blade niteczki kiszonej kapusty, a spod nich wyprysnął ogromny, bulwowaty korpus, bezkształtny jak groteskowy kartofel, smagający powietrze trzema mackami i kikutem czwartej.
Geralt, uwięźnięty i unieruchomiony, ciął z szerokiego skrętu bioder, gładko odrąbując następną mackę. Dwie pozostałe, grube jak konary, spadły na niego z siłą, jeszcze głębiej wbijając w odpadki. Korpus sunął ku niemu, orząc w śmietnisku niby wleczona beczka. Zobaczył, jak ohydna bulwa pęka, rozwierając się szeroką paszczęką pełną wielkich, klockowatych zębów.
Pozwolił, by macki oplotły go w pasie, z mlaśnięciem wyrwały ze śmierdzącej mazi i powlekły w stronę korpusu, kolistymi ruchami wgryzającego się w śmietnik. Zębata paszczęką zakłapała dziko i wściekle. Przywleczony w pobliże okropnej gęby wiedźmin uderzył mieczem, oburącz, klinga wcięła się posuwiście i miękko. Ohydny, słod-kawy odór pozbawiał oddechu. Potwór zasyczał i zadygotał, macki puściły, konwulsyjnie załopotały w powietrzu. Geralt, grzęznąc w śmieciach, ciął jeszcze raz, na odlew, ostrze obrzydliwie chrupnęło i zazgrzytało na wyszczerzonych zębiskach. Stwór zagulgotał i oklapł, ale natychmiast rozdął się, sycząc, bryzgając na wiedźmina cuchnącą mazią. Łapiąc oparcie gwałtownymi ruchami więznących w paskudztwie nóg, Geralt wyrwał się, rzucił w przód rozgarniając śmieci piersią jak pływak wodę, rąbnął z całej siły, z góry, z mocą naparł na ostrze wcinające się w korpus, pomiędzy blado fosforyzujące ślepia. Potwór stęknął bulgotliwie, zatrzepał się, rozlewając na kupie gnoju niczym przekłuty pęcherz, rażąc wyczuwalnymi, ciepłymi podmuchami, falami smrodu. Macki drgały i wiły się wśród zgnilizny.
Wiedźmin wygramolił się z gęstej brei, stanął na pływająco chybotliwym, ale twardym podłożu. Czuł, jak coś lepkiego i wstrętnego, co dostało się do buta, pełza mu po łydce. Do studni, pomyślał, byle prędzej obmyć się z tego, z tej obrzydliwości. Obmyć się. Macki stwora jeszcze raz pacnęły po odpadkach, chlapliwie i mokro, znieruchomiały.
Spadła gwiazda, sekundową błyskawicą ożywiając czarny, upstrzony nieruchomymi światełkami firmament. Wiedźmin nie wypowiedział żadnego życzenia.
Oddychał ciężko, chrapliwie, czując, jak mija działanie wypitych przed walką eliksirów. Przylegająca do murów miasta gigantyczna kupa śmieci i odpadków, stromo opadająca w dół, w stronę połyskliwej wstęgi rzeki, w świetle gwiazd wyglądała ładnie i ciekawie. Wiedźmin splunął.
Potwór był martwy. Był już częścią tej kupy śmieci, w której kiedyś bytował.
Spadła druga gwiazda.
- Śmietnik — powiedział wiedźmin z wysiłkiem. - Paskudztwo, gnój i gówno.
II
- Śmierdzisz, Geralt — skrzywiła się Yennefer, nie odwracając się od zwierciadła, przed którym zmywała barwiczkę z powiek i rzęs. - Wykąp się.
— Wody nie ma — powiedział zaglądając do cebra.
— Zaradzimy temu — czarodziejka wstała, szerzej otworzyła okno. - Wolisz morską czy zwykłą?
— Morską, dla odmiany.
Yennefer gwałtownie rozpostarła ręce, wykrzyczała zaklęcie, wykonując dłońmi krótki, zawiły gest. Przez otwarte okno powiało nagle ostrym, mokrym chłodem, okiennice zatrzęsły się, a do izby wdarła się ze świstem zielona, skotłowana w nieregularną kulę kurzawa. Balia zapieniła się od wody, falującej niespokojnie, uderzającej o brzegi, pryskającej na podłogę. Czarodziejka usiadła, wracając do przerwanej czynności.
— Udało się? - spytała. - Co to było, tam, na śmietnisku?
— Zeugl, jak sądzijtem — Geralt ściągnął buty, zrzucił ubranie i włożył nogę do szaflika. - Zaraza, Yen, jakie to zimne. Nie możesz zagrzać tej wody?
— Nie — czarodziejka, zbliżając twarz do zwierciadła, wkropliła sobie coś do oka za pomocą szklanej pałeczki. -Takie zaklęcie cholernie męczy i powoduje u mnie mdłości. A tobie, po eliksirach, zimna dobrze zrobi.
Geralt nie spierał się. Spieranie się z Yennefer nie miało żadnego sensu.
— Zeugl robił trudności? — czarodziejka zanurzyła pałeczkę we flakoniku i wkropliła sobie coś do drugiego oka, komicznie wykrzywiając usta.
— Nic szczególnego.
Zza otwartego okna rozległ się łomot, ostry trzask łamanego drewna i bełkotliwy głos, fałszywie i nieskładnie powtarzający refren popularnej, obscenicznej piosenki.
— Zeugl — czarodziejka sięgnęła po kolejny flakonik ze stojącej na stole imponującej baterii, wyciągnęła z niego korek. W izbie zapachniało bzem i agrestem. - No, proszę. Nawet w mieście nietrudno o pracę dla wiedźmina, wcale nie musisz włóczyć się po pustkowiach. Wiesz, Istredd twierdzi, ze to już staje się regułą. Miejsce każdego wymierającego stwora z lasów i moczarów zajmuje coś innego, jakaś nowa mutacja, przystosowana do sztucznego, stworzonego przez ludzi środowiska.
Geralt jak zawsze skrzywił się na wzmiankę o Istreddzie. Zaczynał mieć szczerze dosyć zachwytów Yennefer nad genialnością Istredda. Nawet jeśli Istredd miał rację.
— Istredd ma rację — ciągnęła Yennefer wcierając pachnące bzem i agrestem coś w policzki i powieki. - Popatrz sam, pseudoszczury w kanałach i piwnicach, zeugle na śmietniskach, płaskwy w zanieczyszczonych fosach i ściekach, tajęże w stawach młyńskich. To nieledwie symbioza, nie sądzisz?
I ghule na cmentarzach, pożerające nieboszczyków już nazajutrz po pogrzebie, pomyślał, spłukując z siebie mydło. Pełna symbioza.
— Tak — czarodziejka odsunęła flakoniki i słoiczki. - W miastach też może się znaleźć zajęcie dla wiedźmina. Myślę, ze kiedyś osiądziesz na stałe w jakimś mieście, Geralt.